Mało spokojna ta Szwecja
Jeśli komuś Szwecja kojarzy się ze spokojnym i bezpiecznym krajem, w którym obywatele żyją w dostatku, a państwo trzyma nad wszystkim pieczę, to znaczy, że jeszcze nie czytał żadnych szwedzkich kryminałów. A chyba trzeba być bardzo owym gatunkiem niezainteresowanym, by choć raz nie spotkać się z takimi pisarzami jak Mankell, Kallentoft czy Larsson – żeby wymienić jedynie tych najbardziej znanych.
Literatura ta od kilku lat sukcesywnie zdobywa serca polskich czytelników, trudno więc dziwić się wydawcom, iż raz za razem wprowadzają na nasz rynek nowe nazwiska – jak sądzę, nie martwiąc się przy tym „czy się sprzeda”. Ja, od kiedy odkryłem tę literaturę, sięgam bez obawy i po niesprawdzone tytuły – i jak na razie nie zdarzyło mi się przeczytać pozycji, która nie zasługiwałaby na miano co najmniej dobrej.
Sztokholm, rok 2006. Wracająca z rekonwalescencji starsza kobieta znajduje w swoim domku zwłoki bestialsko zamordowanego mężczyzny, który zostawił po sobie żonę i małe dzieci. Lokalna policja podejmuje się rozwiązania tej sprawy, ale okazuje się ona tylko początkiem pasma morderstw. Autorka zapewnia jednak czytelnikowi o wiele więcej atrakcji, niż śledzenie działań sług prawa. Mamy możliwość zajrzeć im do domów, gdzie czekają raz mniej, raz bardziej udane rodziny. Możemy wraz z policjantami udać się na świąteczną kolację, zajrzeć do ich garnków i do alkowy, poznać ich szczęścia i problemy.
Mało tego, przenosimy się też w czasie do roku 1968, do przedszkola w miasteczku Katerineholm, w którym jedne dzieci znęcają się nad innymi, słabszymi od siebie, tym samym dając początek mającej miejsce wiele lat później tragedii. Możemy też poznać z pierwszej ręki myśli mordercy, zapisane w pamiętniku.
Carin Gerhardsen w swoim debiucie skonfrontowała ze sobą dwa światy – fascynujący w swoim mroku jest ten, w którym rosła zbrodnia, świat nie czarno-biały, ale za to pełen ukrytej przemocy, ciemnych stron życia. Świat tak samo intymny, ale o ile bardziej przykry od drugiego – wypełnionego apetycznymi zapachami i śmiechem dzieci – ciepłej wizji stosunków osobistych i pół-profesjonalnych w policji.
Wszystko to zapowiada się pięknie – nie ma tutaj detektywa w typie Marlowe’a, Mocka, czy Malin Fors, nie ma Salander. Są zwykli ludzie cieszący się na powrót do domu, do swoich ciepłych gniazd, mający zwyczajne, niezbyt poważne problemy. Szkoda tylko, że ta wizja w moim odczuciu jest mocno przegadana. Wielokrotnie w czasie lektury miałem wrażenie, iż Gerhardsen, choć pióro ma całkiem przyjemne, jeszcze nie do końca nauczyła się odpowiedniego wyważenia nastrojów w powieści. Historia, owszem, była interesująca, ale niestety bohaterowie i przepych opisu ich życia już mniej. Podobnie sporym w mojej opinii mankamentem jest to, iż cała konstrukcja powieści podporządkowana jest pewnemu zwrotowi akcji w finale, który – choć nieźle pomyślany – sprawia wrażenie nieco nachalnego i przekombinowanego.
Domek z piernika to w większości lektura naprawdę przyjemna i napisana całkiem przyzwoicie, ale niepozbawiona pewnych wad, które – mam nadzieję – autorka w kolejnych częściach cyklu wyeliminuje. W przeciwieństwie do choćby serii o Malin Fors Monsa Kallentofta, nie nazwałbym tej powieści lekturą obowiązkową. Mimo wszystko osoby o słabszych nerwach mogą poczytać za plus fakt, iż poza fragmentami poświęconymi pracy mordercy nie jest to lektura przygnębiająca i do szpiku zatruwająca, ale raczej lekka i wręcz familijna. Czytelnik już sam musi rozważyć, czy uważa to za wystarczająco kuszące.