Prawdziwy hołd
Moje pierwsze spotkanie z Lovecraftem zawdzięczam miejskiej bibliotece i zbiorkowi wydanemu jeszcze za czasów PRL-u pod tytułem „Zew Chtulthu”. Jakie piętno wypaliła lektura tych opowiadań w trzynastoletniej duszy, nikt nie jest w stanie ocenić. Tym bardziej ja sam nie jestem w stanie nawet domyślić się, jak ukształtowałoby się moje podejście do literatury, gdyby nie Cthulthu spoglądający na mnie spomiędzy wierszy na tych pożółkłych stronach.
Przeglądając asortyment księgarni internetowych z zakresu literatury Lovecrafta często mam wrażenie, że w tym temacie taplamy się w zamkniętym zbiorze tekstów i autorów. Sięgając po kolejne tytuły, często okazuje się, że poszczególne pozycje zawierają miks tych samych tekstów lub kilka nowych tekstów wymieszanych z wydanymi kilka lat wcześniej.
Na początku roku premierę miał pierwszy numer czasopisma „Coś na progu”, który reklamował się jako magazyn poświęcony kryminałowi, horrorowi i opowieściom niesamowitym. Mając w pamięci poprzednie, smutne doświadczenia z tego typu pomysłami, podszedłem do tematu ze sporą dozą ostrożności. Motywem wiodącym pierwszego numeru był „H. P. Lovecraft i jego wpływ na kulturę popularną”, co tym bardziej wprawiało mnie w konsternacje. O ile Lovecrafta wspomina niemal każdy pisarz, każdy deklaruje, że zna i szanuje jego dziedzictwo, to jak tu mówić o Lovecrafcie w popkulturze, jeśli jego głównymi propagatorami na polskim rynku są autorzy takich dzieł jak „Kretochłony”? W popkulturze filmowej sprawa ma się niewiele lepiej: od wielu lat do skutku nie mogą dojść plany del Torro dotyczące „W górach szaleństwa”, a inne projekty, takie jak „The Dunwitch Horror”, kończą marnie. Może dlatego autorzy wspomnianego bloku tematycznego „Coś na progu” całkowicie zrezygnowali ze sztandarowej, filmowej gałęzi popkultury i skupili się na komiksach czy muzyce, gdzie Lovecraft ma się o wiele lepiej.
Mając w pamięci inne publikacje „w hołdzie”, obawiałem się kolejnej porcji nieudolnych imitatorów stylu i intelektu nieodżałowanej legendy horroru. Po książkę sięgnąłem dzięki koledze, który mi ją sprezentował – za co jestem bardzo wdzięczny, bo inaczej pewnie nigdy nie miałbym szans na zweryfikowanie swojej opinii na temat prawdziwego znaczenia „hołdu”.
Na początku przeczytałem wstęp autorstwa znawcy tematu S.T. Joshiego i zostałem wbity w fotel. Dlaczego? Głownie dlatego, że pisał o tym, co sam miałem na myśli! Jedno to mieć do czegoś przekonanie, a już całkiem co innego to uzyskać potwierdzenie swojej opinii od znawcy tematu, który jest autorem obszernej „H.P. Lovecraft. Biografia”. Kiedy przepłynąłem po tych kilkunastu stronach wstępu błysnęła lampka nadziei, że tym razem będzie inaczej. I było.
Alan Moore, Ramsey Campbell, Ian Watson i wielu innych. Choć co prawda opowiadania Grahama Mastertona, Morta Castle’a, Gene Wolfe’a i F. Paul Wilsona ukazały się wcześniej w antologii „Dziedzictwie Lovecrafta” (wyd. Rebis, 1992), to z przyjemnością odświeżyłem je sobie w nowym przekładzie. Może dziwnie to brzmi w kontekście zarzutu, który wysunąłem na początku, ale fakt powtórnego zamieszczenia tych tekstów w kolejnej antologii poświęconej samotnikowi z Providence w ogóle nie zaskakuje, ponieważ te opowiadania są rewelacyjne i w pełni zasługują na przypomnienie czytelnikowi.
Niezmiernie rzadko mamy okazję przeczytać coś nowego F. Paula Wilsona. Ten znany większości fanom horrorów autor cyklu „The Adversary”, zapoczątkowanego rewelacyjną „Twierdzą”, został chyba całkowicie zapomniany przez naszych wydawców. A szkoda, bo jego cykl „Repairman Jack” jest dość popularny. „Pustkowia” są jednym z czterech wspomnianych opowiadań, które wcześniej ukazały się w „Dziedzictwie Lovecrafta” i tym, które chyba w najlepszy możliwy sposób wykorzystuje aurę odosobnienia do zbudowania nastroju napędzającego własną fabułę. Jednocześnie narracja, motywy i sposób prowadzenia czytelnika przez historię najbardziej przywodzą mi na myśl moje pierwsze spotkania z prozą Lovecrafta. Powolne snucie historii z perspektywy jednego z bohaterów, odkrywanie kolejnych faktów, łączenie dziwnych wydarzeń w jedną całość aż do otwartego, mrocznego zakończenia, czyni to opowiadanie jednym z najlepszych w zbiorze.
Nigdy wcześniej nie miałem styczności z twórczością Kim Newmanam więc tym bardziej zaskoczyło mnie opowiadanie „Gruba ryba”, które nie jest samodzielnym tworem, ale całkiem udaną kontynuacja wątków „Widma nad Innsmouth”. Świetny klimat mrocznego kryminału i powoli rozwiązywana zagadka, połączona z rozwinięciem wątków opowiadania Lovecrafta, sprawiły sporo frajdy.
„Przyciąganie” Campbella wprawiło mnie w zakłopotanie. Po przeczytaniu opowiadania miałem wrażenie, że nie wszystko zrozumiałem, nie wszystko wyłapałem. Zdaje mi się, że w niektórych miejscach gubiłem się ja lub sam autor. Nie zmienia to jednak faktu, że historia doskonale wpisuje się w mroczny klimat opowiadań mistrza, którego bohaterowie są powoli konsumowani przez zagłębianie się w historię i własne szaleństwo.
W moim przypadku rok 2012 upływa pod znakiem powolnego odkrywania prozy Edwarda Lee. W „Cieniach spoza czasu” mamy krótkie, klimatyczne opowiadanie gościa tegorocznego Polconu zatytułowane „Pierwiastek zła”. Ta dwupoziomowa historia w sposób właściwy dla stylu swego autora epatuje krwią, przemocą i, zdaje się, jest swego rodzaju oderwaniem od reszty opowiadań. Nie jest to opowiadanie złe, ale według mnie najmniej pasuje do reszty w tej antologii. Moim zdaniem powinno się znaleźć w innym zbiorze, który za cel miałby połączenie obrzydliwości z twórczością Lovecrafta.
Polskim akcentem w antologii jest Tomasz Drabarek i jego „Iran political fiction”. Opowiadanie najświeższe, najaktualniejsze, ubrane w mitologię Wielkich Przedwiecznych i chyba najbardziej przerażające, bo oparte o wydarzenia z pierwszych stron gazet. Autor w udany sposób wplótł elementy twórczości Lovecrafta w skomplikowaną historię, którą możemy śledzić na ekranach telewizorów w codziennych Wiadomościach i Faktach, jednocześnie nie czyniąc ich głównym elementem historii, a jedynie tłem.
Możecie wierzyć lub nie, ale pozostałe opowiadania są równie dobre albo nawet jeszcze lepsze niż te, o których wspomniałem. Zarówno Alan Moore i jego krwawy „Dziedziniec” jak i dość oryginalny „Wystąpił błąd krytyczny pod adresem…” Alana Dean Fostera zapewnią czytelnikowi sporą dawkę dobrej literatury.
W przypadku pisania o antologiach ciężko jest o jednoznaczną opinię. Antologie to prace zbiorowe, więc można pokusić się o ocenę w oparciu o poszczególne części składowe, jak i ocenić całość, a wynik nie zawsze musi być taki sam. W tym przypadku, dla mnie, sytuacja jest prosta. „Cienie spoza czasu” to świetna antologia, która sprawiła, że po raz kolejny „zachorowałem” na Lovecrafta. Mam nadzieję, że projekt zatytułowany „Coś na progu” i jego poboczne elementy w stylu „Cieni spoza czasu” trwać będą cały czas i nie poddadzą się otaczającemu popcornowemu nastawieniu do kryminału i grozy. W tematyce dobrych historii opowieści spod znaku niesamowitości mamy jeszcze wiele do nadrobienia i poznania, tym bardziej powinniśmy kibicować tego typu inicjatywom oraz wspierać je, bo są one naszymi drzwiami do poznania tej ostatecznej prawdy – jakkolwiek mroczna by nie była. Po przeczytaniu tych 11 opowiadań niemal z marszu sięgnąłem ponownie po niemal zapominaną, pożółkłą ze starości księgę, która w magiczny sposób opierała się warstwom kurzu na najbardziej niedostępnej półce mojej biblioteczki…