Żaden chyba inny gatunek beletrystyki nie jest tak mocno podatny na tworzenie się serii, jak kryminał. Ubiegłoroczny „Sąd Ostateczny” Anny Klejzerowicz zbierał recenzje i bardziej i mniej pochlebne, ale autorka nie kazała nam długo czekać na drugą powieść z dziennikarzem-detektywem, Emilem Żądłem. Prócz głównego bohatera książki te łączą także tematyka, to jest zbrodnia związana z sztuką malarską oraz lokalizacja, czyli Gdańsk.
Kto lubi kulturę japońską, niech podniesie rękę w górę! Zaręczam, że ja teraz nawet nie oderwałem palców od klawiatury – tymczasem gejsze to zaraz po herbacie, anime i idiotycznych programach telewizyjnych najbardziej znany element kultury Kraju Kwitnącej Wiśni. Jednak przy lekturze nie ucierpiałem przesadnie, a powodów ku temu było kilka.
Trzeba by przede wszystkim podkreślić, że zdecydowana większość powieści toczy się wokół morderstw dokonanych w Gdańsku, nie posiadając w sobie nic szczególnie orientalnego. Ot, kryminał z dużą dozą romansu (choć ten ewoluował wraz z głównych bohaterów w bliski, niemal rodzinny związek). I jest to niestety historia daleka od wybitności. Z jednej strony wiele z zarzutów, które stawiałem „Sądowi Ostatecznemu” nowej powieści nie dotyczy, z drugiej brakuje tutaj czynników, które nazwałbym soczystością i realizmem. Bohaterowie powieści są co prawda przesympatyczni, ale jednocześnie pozbawieni wyrazu. Trudno ich oskarżyć o zbytek emocji: do sprawy kryminalnej podchodzą z nieco tylko większą nerwowością niż do partii szachów; a gdy zdarzy im się pokazać pazury, są to pazury ot – dachowca, albo co najwyżej kota Bolero, który podobnie jak w poprzednim gdańskim kryminale i tu ma wygodne, wymoszczone miejsce. Zupełnie nie mogłem wyczuć dramatu czy niepokoju w jakichkolwiek działaniach. Kolejne morderstwa wzmagają raczej ich determinację. Powieść przeszła przeze mnie bez jakichkolwiek problemów, ale też śladów nie zostawiła żadnych. Nie mam nic przeciwko temu, by czytając kryminał czuć się jak u babci w kuchni, ale niechże przynajmniej poda ona chociaż herbatę z arszenikiem!
Co znów bardzo zgrabnie wyszło, to wplecenie w fabułę wątku japońskich drzeworytów i pewnej japońsko-polskiej afery sprzed wieku. Dodaje on sporo smaku i powabu nieco mdłej akcji, choć de facto stanowi nie więcej jak dziesięć procent powieści.
Pisałem to już w odniesieniu do poprzednich powieści Anny Klejzerowicz: z jednej strony dalekie są one od doskonałości, nie odnajduję w nich nic oryginalnego, nic powodującego we mnie zachwytu. Ale gdy czytam, oczy same przymykają mi się na rozmaite przywary tego pisania i summa summarum i tak bawię się całkiem dobrze. Także niezdecydowanemu czytelnikowi chyba nieszczególnie pomogę, bo nie jest literatura tej autorki dla mnie szczególnie pociągająca, nie jest z gatunku tych, po które sięgam najchętniej – czy to pod względem nastroju czy jakości wykonania. A jednak sięgam po nią chętnie i znajduję w tym przyjemność. Ot – paradoks. A znów wracając do serii książkowych: owszem, po kolejne powieści z Emilem Żądło sięgać będę równie chętnie.