W ramach serii CITY, w której wydano między innymi recenzowane w jednym z ostatnich Karpiowych podcastów „Ty” Pawła Jakubowskiego, pojawił się w 2013 roku drugi zbiór opowiadań Krzysztofa Maciejewskiego zatytułowany „Album”. Myślę, że wielu miłośników grozy i fantastyki może autora kojarzyć, ponieważ jego teksty pojawiają się systematycznie w różnych antologiach. Ja pierwszy raz spotkałem się z jego twórczością przy okazji wydanego przez ekipę Niedobrych Literek (który to portal Maciejewski z resztą współtworzy) „Bizarro dla początkujących”. Były tam trzy jego opowiadania (z czego „Śmierdzącą inwazję” można znaleźć także w omawianym zbiorze), które zapamiętałem jako jaśniejsze punkty tej publikacji. Oparte na prostych, ale zwariowanych pomysłach i przede wszystkim dość zabawne. Ku mojemu zaskoczeniu w kolejnym zbiorze sygnowanym przez Polskie Centrum Bizarro tekst Maciejewskiego („Czarne galery”) zupełnie do mnie nie trafił. Trudno mi nawet powiedzieć, że był zły. Po prostu kompletnie nie zrozumiałem zamysłu autora.
A piszę o tym wszystkim dlatego, że pierwsze spotkania z twórczością Krzysztofa Maciejewskiego były na tyle odmienne od siebie, że nie wiedziałem do końca czego się spodziewać po lekturze „Albumu”. W zbiorze na niespełna 110 stronach zaprezentowano nam aż 24 opowiadania (część z nich mieści się dosłownie na jednej stronie), a ich wachlarz tematyczny jest naprawdę szeroki. Mamy tu elementy horroru, groteski, kryminału, czy nawet opowieści obyczajowej, a niektóre z nich trudno w ogóle gatunkowo sklasyfikować.
Najsilniejszym punktem zbioru jest pomysłowość i łatwość snucia przez autora opowieści. Bardzo lubię krótką formę i uważam, że fajny pomysł nie musi być przesadnie rozdęty objętościowo. A dzięki umiejętności szybkiego wciągnięcia czytelnika w swój świat, twórca potrafi dosłownie w kilku zdaniach zawrzeć interesującą historię. Nie wszystkie pomysły są przesadnie oryginalne. Maciejewski, mam wrażenie, lubi bawić się oczekiwaniami czytelnika (co widać choćby w takich tekstach jak „Wigilijny K.”, czy „Dziewczynka z zapałkami”), ale pozornie zgrane motywy przefiltrowane przez jego wyobraźnię dają naprawdę ciekawe efekty.
Niestety do „Albumu” mam też kilka zastrzeżeń, a największym z nich jest język. Maciejewski ma dość irytującą tendencję do operowania słownictwem nie do końca przystającym do treści. A momentami odnosiłem wrażenie, że wręcz czerpie przyjemność z popisywania się swą językową erudycją. Nie uważam się za kompletnego ignoranta w kwestii naszego ojczystego języka, ale przyznam się bez bicia, że niektóre słowa użyte przez autora widziałem pierwszy raz w życiu. I byłoby to do przełknięcia, ale jeżeli teksty są bardzo krótkie, to potrafi być dość męczące.
Ponadto, mimo że większość opowiadań naprawdę przypadła mi do gustu („Biblioteka rąk” z wariacją na temat seryjnego mordercy, czy „Megalol’arte” oparte na świetnym pomyśle) to pod koniec trafiło się parę tekstów, z którymi mam podobny problem jak miałem z „Czarnymi galerami”. Otóż, nie wiem co autor chciał nam przekazać, a jeżeli nawet domyślam się jego intencji to kompletnie do mnie nie trafiają (jak choćby dziwaczne „Kocie kształty”, czy „Księżycowe stado” zabite w mych oczach marną symboliką).
Podsumowując moje krótkie rozważania nad „Albumem” (w końcu nie wypada aby recenzja była dłuższa od przeciętnej długości opowiadania ze zbioru) odnoszę wrażenie, że to może być niezła wizytówka stylu Krzysztofa Maciejwskiego. Warto się z nią zmierzyć, aby poznać jego różne oblicza, tym bardziej, że w tak różnorodnym zbiorze chyba każdy znajdzie coś dla siebie. A jeżeli przymknięcie oko na językowe fajerwerki myślę, że jest spora szansa na to, że parę tekstów zostanie z Wami na dłużej.