Jeden z rozdziałów wydanych w 1950 roku „Kronik Marsjańskich”, Usher II, opowiada o czasach, kiedy na Ziemi zaczął rządzić realizm, w związku z czym spalono wszystkie książki i zniszczono filmy, które nie ukazywały „rzeczywistości twardej i konkretnej”. W wydanej trzy lata później powieści „451° Fahrenheita” Ray Bradbury zdaje się powracać do tej wizji.
Tym razem jednak nie chodzi o to, by pozbyć się wszelkiej fantazji i związanej z nią kultury wysokiej. W świecie opisanym w „Fahrenheicie” niszczy się wszystko co mogłoby skłonić ludzi do myślenia. Bo myślenie jest niebezpieczne. Szczęście zapewniają oglądane wciąż i wciąż na okrągło telenowele; prawdziwa rodzina – bliższa niekiedy niż współmałżonek – to ta z ekranów, które zajmują każdą niemal ścianę mieszkania; nerwy leczy się pigułkami albo przejażdżkami rozpędzonymi do maksymalnej prędkości samochodami. Książki natomiast należy palić, bo gdy człowiek zaczyna się zastanawiać nad ich treścią, może dostrzec, że istnieje coś więcej niż to, co pokazuje telewizja. Wciąż jednak znajdują się ludzie, którzy nie potrafią się rozstać ze swoimi bibliotekami, dlatego też straż wciąż ma dużo pracy. Straż, o której nikt już nie pamięta, że powstała, by gasić, a nie wzniecać pożary. Na każde wezwanie natychmiast nadjeżdża i pali nielegalne księgozbiory. Niekiedy wraz z ich właścicielami…
Strażacy zdają się być święcie przekonani o słuszności swej misji, z uczuciem niewymownej przyjemności paląc nielegalne książki. I tylko czasem jakiś strażak, jak Guy Montag, zaczyna wątpić w słuszność swojej misji, zaczyna – o zgrozo! – myśleć i zastanawiać się, cóż takiego jest w tych książkach, że ludzie gotowi są za nie ginąć…
Dla wielu „451° Fahrenheita” to po prostu sprawnie napisana powieść, kolejna antyutopia jakich wiele wcześniej i później pojawiło się na rynku. Jednak dla kogoś, kto kocha książki, kto uciekając z płonącego domu będzie się zastanawiał, które pozycje ze swojej biblioteczki ratować, skoro nie da się wszystkich – powieść Bradbury’ego może kojarzyć się z opisem własnych koszmarów. Osobiście nie wiem, czy dałabym się spalić wraz z moim księgozbiorem, jednak przeraża mnie myśl, że ktoś mógłby mnie go pozbawić. A myśl taka pojawia się, kiedy sięgam po egzemplarz książki, której okładka zdaje się płonąć, a strony wyglądają jak już nadpalone.
Oczywiście palenie książek raczej nam nie grozi. Dziś są bardziej skuteczne metody, by oduczyć ludzi czytać. Bo czyż bohaterowie telenowel nie są nam bliżsi od rodziny, czyż nie żyjemy ich problemami tak samo jak własnymi? Po co czytać książkę, skoro można po całym dniu pracy włączyć telewizor, by spotkać się z ulubionymi bohaterami? O czym rozmawiać z rodziną, skoro można po prostu wspólnie obejrzeć serial lub reality show? O tym, że dziś książek nie trzeba niszczyć, by oduczyć ludzi myślenia i czytania wartościowej literatury pisze Marek Oramus w posłowiu do „451° Fahrenheita”. Nie wiem, czy nie bardziej gorzkim od powieści Bradbury’ego. O tyle gorzkim, że ukazującym, jak wizja sprzed pięćdziesięciu lat zaczyna się urzeczywistniać i to bez konieczności użycia przemocy.
Pod wpływem prozy Bradbury’ego z pewnością nie zacznę czytać samych wybitnych, wartościowych pozycji czy oglądać wyłącznie ambitnych filmów. Wciąż jeszcze będę czytać książki, których jedyną wartością jest to, że pozwolą mi zabić dłużący się czas, czy po prostu nie myśleć o rzeczach przykrych. Jednak egzemplarz „451°Fahrenheita” na półce biblioteczki będzie mi przypominał, że czasem warto sięgnąć po lekturę, która nie tylko zapewni mi rozrywkę, ale także zmusi do refleksji… Póki jeszcze takie książki powstają.