CN: Mieszkasz w Krakowie od urodzenia?
AZ: Nie, urodziłam się w małej wiosce na Podkarpaciu, później przez chwilę byłam związana ze Stalową Wolą, a do Krakowa przeprowadziłam się w związku ze studiami i mieszkam tu już parę ładnych lat. Na początku było ciężko, bo za nic nie mogłam przyzwyczaić się do hałasu, zgiełku i całej masy ludzi naokoło. Tęskniłam za wsią i prawdę powiedziawszy tęsknię dalej, ale już w inny sposób, bo udało się nam z Krakowem nawzajem oswoić. Dzisiaj jestem zakochana w miejskim krajobrazie, ale wciąż w tej jego gorszej części. Unikam centrum, wolę ciemne uliczki, gdzie nie uświadczysz turystów, lubię szemrane knajpy na uboczu, nad galerie handlowe przedkładam ruiny. Przez wiele lat mieszkałam u stóp słynnego Szkieletora, teraz przeprowadziłam się w okolice resztek Prefabetu, władzom nie mogę wybaczyć zburzenia nieodżałowanego motelu Krak. Lubię industrialny, miejski klimat, cały ten brud i kurz, daleki od turystyki, zagranicznych inwestorów i kolorowych sklepów, a samo miasto jest dla mnie równorzędnym bohaterem. Przynajmniej na razie, jak będzie dalej, nie wiadomo. Mawia się, że jeśli pisarz pochodzi ze wsi to temat wybiera go sam, może kiedyś do tego dojrzeję, na razie zajmuję się tym, co mi bliskie.
CN: Jeśli chodzi o studia, to skończyłaś, o ile dobrze pamiętam, niezwiązany z literaturą kierunek.
Tak, wykształciłam się w dziedzinie totalnie oderwanej od nauk humanistycznych. Wiesz, mając dziewiętnaście lat kompletnie nie wiedziałam, co mam zrobić ze swoim życiem – nie powiem, żeby dzisiaj było inaczej – ale wtedy zdecydowałam się na najbardziej zachowawcze i bezpieczne wyjście. Ryzykować zaczęłam później i chociaż wciąż jestem związana z macierzystą uczelnią, weekendy spędzam na wydziale sztuki, a od listopada ruszam z nowym projektem. Chwilami ciężko jest to wszystko pogodzić, ale nie chcę potem żałować, że nie skorzystałam z jakiejś możliwości, która przytrafiła mi się po drodze.
CN: Pytałem o to, żeby zrobić grunt pod trudniejszą kwestię. Bohaterka Twojego debiutu, Alicja, również zamieszkała w Krakowie w czasie studiów, opuszczając wieś. W kwestii studiów także jest pewna zgodność. Jednak Alicja to chyba nie Aleksandra? Może to jej pani Hyde?
Masz rację, Alicja to nie Aleksandra, choć, jak sam zauważyłeś, pewne motywy są podobne. Zaraz się z tego wytłumaczę. Sto lat temu, jako większe dziecko albo młodsza nastolatka posłałam Maciejowi Parowskiemu, ówczesnego redaktorowi Nowej Fantastyki, swoje pierwsze opowiadanie. Jak łatwo zgadnąć było żałosne i naprawdę dziwię się, że komuś chciało się przez nie przebijać, a co dopiero skomentować. A jednak dostałam od Pana Parowskiego bardzo konstruktywną odpowiedź – proszę pisać o tym, na czym się pani zna. I staram się właśnie od tego zaczynać. Najłatwiej opowiadać o tym, z czym człowiek miał lub ma do czynienia, bezpośrednio lub nie. Mam nadzieję, że z czasem nabiorę na tyle doświadczenia, że z większą swobodą będę mogła iść dalej. Przypadek Alicji napisałam na życiowym zakręcie, gdzieś w pierwszej części studiów i włożyłam tam wiele rzeczy, z którymi się jakoś spotkałam. Ale powtórzę – Alicja to nie Aleksandra i chwała Bogu, bo z opinii, które do mnie docierają, ta bohaterka budzi raczej ambiwalentne uczucia, a ja przecież jestem taka sympatyczna! :) Z drugiej strony – we wszystkim, co wychodzi spod pióra pisarza, na pewno znajduje się jakaś jego część.
CN: W Tobie Alicja nie budzi takich uczuć? Wydaje się być postacią skrojoną w taki sposób, żeby przede wszystkim budzić nieco emocji, które nie są jednoznacznie pozytywne.
Zastanawiam się, na ile kogokolwiek interesuje, jakie emocje budzi we mnie bohater. Wychodzę z założenia, że w momencie gdy książka trafia na półki księgarń, to moją być przestaje i dopuszczam wszelkie możliwe interpretacje, czy innymi słowy zostawiam wolną rękę. Pracując nie zastanawiam się nad wykreowaniem bohatera, który będzie budził określone emocje. Wydaje mi się, że to wychodzi intuicyjnie na podstawie przedstawionych zdarzeń albo konfliktów, bo myślę, że często to konflikt jest siłą napędową fabuły. Zbombardowałam Alicję przeróżnymi sytuacjami, które pozwalają opisać ją przez konkretne zachowania. Jak mówiłam, jest różnie odbierana – jako ofiara losu, hipokrytka, sierota, z drugiej strony jako dziewczyna, która nie może wyzwolić się z ciężaru, jaki problematyczna rodzina wkłada jej na kark. Fajnie, że budzi zarówno negatywne, jak i pozytywne odczucia, niemniej jednak mam nadzieję, że zainteresuje czytelnika na tyle, by ten wytrwał z nią do końca książki :)
CN: Najgorętsze uczucia z pewnością wywołać może u czytelników wątek aborcji. Czytając Twoją powieść nie odczuwałem w nim jednak szczególnego zaangażowania w którąś ze stron ciągnącego się pewnie od zawsze konfliktu. Może jednak źle odgaduję – Przypadek Alicji jest Twoją wypowiedzią w dyskursie aborcyjnym?
Cieszę się, że tak to odebrałeś z punktu widzenia czytelnika. Masz rację, wątek aborcji nie był dla mnie najważniejszy, chciałam go użyć jako narzędzia do przedstawienia bohaterki, to po prostu kolejny problem, z jakim musiała się zmierzyć na swój własny, niedojrzały, pokrętny sposób. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą traktować tę książkę jako obrazę świętości, kij w mrowisko albo próbę zdobycia sławy w mało wyrafinowany sposób. Ale to już ryzyko wkalkulowane, bo nie staję po żadnej stronie barykady. Potrzebowałam elementu, który dookreśli losy bohaterki, a patrząc nawet na swoją grupę wiekową zauważyłam, że niechciana ciąża często traktowana jest jako kolejna kłoda, jaką życie rzuca pod nogi. Reakcje na takie sytuacje bywają różne, a wcale nie uważam, że akurat reakcja mojej bohaterki była jedyna i właściwa. Pozostaję neutralna, jak wiedźmin :)
Już przy okazji recenzji antologii „13 ran” widziałam potencjał w twórczości Zielińskiej. Wydawało mi się, że choć fabularnie nie mówiła jeszcze nic zapadającego na długo w pamięć, stylistycznie zaczyna sięgać wysoko. I z nieskrywaną satysfakcją stwierdzam, że się nie pomyliłam, bo Przypadek Alicji jest napisany rewelacyjnie. Wypracowanie takiego swobodnego, celnego i miejscami piekielnie dosadnego języka, jednocześnie nie popadając w przesadę, jest prawdziwą sztuką – napisała Agnieszka Brodzik w recenzji książki „Przypadek Alicji”.
CN: A skąd w fabule wzięły się fantazje Lewisa Carrolla?
Wszystko wyszło w sumie przypadkowo, ale mam nadzieję szczęśliwie. Otóż, nosiłam się już z pomysłem na książkę, układałam w głowie fabułę, ale wciąż brakowało mi jakiegoś wspólnego mianownika i punktu zaczepienia, który jakoś ładnie pospina te epizodyczne historie. Jako że interesuję się sztuką – wtedy dużo mniej niż teraz – chadzałam na przeróżne wystawy. Traf chciał, że w Galerii Pauza trafiłam na świetne zdjęcia Katarzyny Widmańskiej, których tematem była właśnie Alicja w Krainie Czarów i jakoś wszystko nagle trafiło na swoje miejsce. Wiedziałam, jakich chcę mieć bohaterów, w jaki sposób ich spiąć. Okazało się, że zaczęły w to pasować inne motywy, z którymi nie bardzo wiedziałam, co zrobić, jak np. królik ze „Wstrętu” Polańskiego. Chciałam również mieć zdjęcie Widmańskiej na okładce, nie wyszło, ale i tak jestem bardzo zadowolona z szaty graficznej, jaką zrobił mi WAB. Czerwono-czarna okładka jest świetna!
CN: A Bogart to ten z Casablanki filmowej czy wiesza Świetlickiego? Między stronami Twojej powieści aż się roi od nawiązań i cytatów. Już choćby w tytułach rozdziałów.
Owszem, jest tego sporo. Wynika to po części z dwóch rzeczy: po pierwsze sama lubię odnajdywać smaczki, a po drugie książka zaczynała mi się układać w ostrą, popkulturową jazdę bez trzymanki i uznałam, że zabiegi z cytowaniami mogą fajnie zagrać z całością. Niemniej jednak starałam się mocno pilnować, żeby nie przesadzić. W końcu żaden czytelnik nie chciałby czytać hermetycznych żartów, które rozumie chyba tylko autor. Zostawione przeze mnie tropy są bardzo różnorodne i mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie. I fani dobrego klasycznego kina, i alternatywnej muzyki.
CN: Jeszcze ani razu nie padło tutaj słowo “horror”. Powinno? Uważasz, że to dobra szufladka na Przypadek Alicji?
Nie padło, bo w sumie nie zapytałeś :) Wiesz, ja zawsze jestem daleka od szufladkowania literatury. Sama – jeśli już – staram się dzielić książki na dobre i złe, ewentualnie średnie. Zdaję sobie sprawę, że naklejenie etykietki ułatwia czytelnikowi poruszanie się na rynku wydawniczym i znalezienie czegoś, co lubi, bo już zna. Z jednej strony to bezpieczne wyjście, ale z drugiej odmawiamy sobie innego punktu widzenia. Znam masę ludzi, która nie sięgnie po daną książkę, bo to np. fantastyka, a ja przecież fantastyki nie lubię. Osobiście próbuję zróżnicowanej literatury, bywa, że źle trafię, ale to przecież żaden powód do płaczu. Tym samym pozwolę sobie zachować komfort przemilczenia gatunkowej przynależności Alicji. To dla kogoś horror? Nie mam nic przeciwko. Romans? Ależ proszę, droga wolna. I nie próbuję migać się od odpowiedzi, bo wyszłam ze środowiska horroru i wcale się tego nie wstydzę, a wręcz cieszę – poznałam wielu wspaniałych ludzi, którzy bezpośrednio lub pośrednio pomogli mi dojść z tym swoim pisaniem od zakamarków twardego dysku aż tutaj.
CN: A jaki horror ostatnio czytałaś?
Ha, i tu mnie masz! Najpierw się odcinam od kwestii gatunkowych, a teraz tak czy inaczej muszę w nie zabrnąć. Schodzimy do problemu starego jak świat – mianowicie, czym horror jest, a czym nie jest, kwestia trudna, definicji multum, a ja tylko jedna. Ostatnią książką, jaką miałam w rękach, było „Milczenie owiec”, które odświeżałam sobie na potrzeby studiów i wciąż uważam, że to bardzo dobra rzecz, głównie pod względem drążonej psychologii. Pamiętam, jak na jednej z rozmów o pracę zapytano mnie o ulubionego schwarzcharaktera – miałam duży problem, bo na końcu języka Lecter, a tu doprecyzowują, że chodzi o fantasy. Ale wracając do meritum – dzisiaj wypożyczyłam Dallas 63. Wychowałam się na Kingu i choć dzisiaj od tych fascynacji odeszłam bardzo daleko, to wciąż z sentymentu czasem sięgam po jego rzeczy. A co mnie przeraża? Przeraża mnie Cormac McCarthy w „Drodze”.
CN: Rzeczywiście McCarthy potrafi pisać rzeczy straszniejsze od wielu horrorów. A czy Aleksandra Zielińska ma zamiar przerażać czytelników w kolejnych książkach? Piszesz coś nowego?
Nie wiem, na ile to, co prezentuję, może kogoś przestraszyć, ale jak już wspominałam wcześniej, dopuszczam wszelkiego rodzaju reakcje na moją radosną twórczość :) Cały czas nad czymś pracuję, bo trochę boję się, że wypadnę z rytmu. Staram się pilnować systematyczności pracy, choć bywa to trudne, głównie ze względu na to, że literatura nie jest jeszcze jedynym i najważniejszym aspektem, któremu mogę całkowicie poświęcić wolny czas. Mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni, a tymczasem wciąż studiuję, wiąże mnie etat i inne obowiązki.
CN: Ostatnie pytanie i jesteś wolna. Miciński czy Orbitowski?
Nie, nie rób mi tego! Stawiasz mnie przed wyborem tragicznym, jakkolwiek nie odpowiem będę zgubiona :) Otóż, Orbitowskiego bardzo lubię i jeśli idzie o literaturę polską to często wymieniam go obok Dukaja i Szostaka, jako jednego z pisarzy, po których książki sięgam w ciemno. Natomiast Miciński wlazł w moje życie zupełnie przypadkowo. Mamy w Krakowie muzyczny projekt o nazwie Melancolia – jego członkowie odświeżają poezję Micińskiego przy świetnej, ambientowej muzyce, każdy koncert to spektakl. Polecam, widziałam ich nawet parę dni temu w Jazz Rock Cafe.
A tymczasem dziękuję za rozmowę i pozdrawiam wszystkich miłośników Carpe Noctem!