Bardzo niewiele książek czytałem do tej pory więcej niż raz. Do tych, które zrobiły na mnie dobre wrażenie po latach boję się wracać, aby nie popsuć sobie wspomnień. A na powtórkę tych, które mi się nie spodobały szkoda mi najzwyczajniej czasu. Ale ostatnio zaczyna się to zmieniać. Nie wiem czy to starość, ale coraz częściej kusi mnie aby sprawdzić na ile moje wrażenia z lektury, często po piętnastu-dwudziestu latach od pierwszego z daną książką spotkania, będą odmienne. Idąc tym tropem i poszukując szybkiej i niezobowiązującej książki postanowiłem powrócić do horroru, na który przez lata systematycznie wylewałem wiadro pomyj. Horroru, który w mojej głowie zapisał się jako najgorszy przedstawiciel tego gatunku, jaki czytałem. Horroru, który przy pierwszej lekturze wkurzył mnie tak bardzo, że po nim miałem dłuższy rozbrat z Grahamem Mastertonem. A imię jego „Dżinn”.
Książkę czytałem gdzieś w 1995 roku i mimo fatalnych wspomnień z lektury nie byłem sobie teraz w stanie uzmysłowić, co z nią było tak bardzo nie tak. W tamtym okresie pochłaniałem spore ilości literackiej grozy niskiego sortu, więc „Dżinn” musiał się czymś wybijać mocno na minus. A z pozoru nic na to nie wskazuje. Graham Masterton, jak wielokrotnie wcześniej i wielokrotnie później, bierze na warsztat legendy i konfrontuje swych bohaterów z tym, co teoretycznie niemożliwe. Tym razem sięgnął po mitologię arabską i kiedy powróciłem do książki, przez ok. 140-150 stron (ze 188 – powieść jest dość krótka nawet jak na standardy lat 90-tych) nie mogłem się doszukać powodu mojej ogromnej niechęci. Całość była mocno przeciętna, ale nie jakoś bardzo zła. Wiedzcie, że sam pomysł sięgnięcia po opowieści o Dżinach, Ali Babie i Czterdziestu rozbójnikach, których klasyczne wersje wszyscy znamy choćby z „Baśni z 1001 nocy”, jest moim zdaniem genialny w swej prostocie. A przede wszystkim sama legenda jest bardzo fajnie rozpisana. Niestety choć pomysł wyjściowy jest ciekawy, to został dokumentnie zmarnowany przez fatalnych bohaterów, ich idiotyczne zachowania (nawet jak na standardy horrorów klasy B) i najgorszy finał, jaki pamiętam w literackim horrorze.
Po pierwsze bohaterowie. W „Dżinie” jednym z głównych protagonistów jest, świetnie znany z cyklu o „Manitou”, Harry Erskine. Przyznam szczerze, że ja Harry’ego nigdy nie polubiłem, choć doceniam sposób, w jaki Masterton tę postać prowadzi. Zawsze miałem go za tchórzliwego buca, dla którego najważniejszy jest spokój i wygoda. Ale fajne było to, że mimo wielu ograniczeń potrafił on w sobie czasem znaleźć jakieś pokłady szlachetności i waleczności, które pozwalały mu na skuteczną walkę z demonami. W „Dżinnie” Harry Erskine jest tylko i wyłącznie bucem. Czasem napalonym, czasem zagubionym, czasem przestraszonym, ale zawsze bucem. Do tego wypowiada on w którymś momencie absolutnie seksistowską uwagę (jakiej po Mastertonie jakoś się nie spodziewałem), a która w moich oczach pogrążyła go jeszcze bardziej. Co gorsza pozostali bohaterowie są równie niesympatyczni. Mało tego. Niemal od samego początku wszystkie postacie zachowują się skrajnie idiotycznie. I nie chodzi mi tylko o typowe w niskobudżetowych horrorach, irracjonalne pchanie się w kłopoty. Wszyscy zachowują się jak kurczaki bez głów. Zmieniają bez przerwy zdanie, robią rzeczy wbrew temu, co sami chwilę wcześniej proponowali i przede wszystkim popełniają błąd za błędem nie wyciągając żadnych wniosków ze swych działań.
Ale te pierwsze 2/3 książki choć słabe nie jest jeszcze najgorsze. Niestety finał jest w mojej ocenie absolutnie kuriozalny. Masterton postawił na zwroty akcji, ale o ile pierwszy może jeszcze zaskoczyć, to każdy kolejny wywołuje u czytelnika coraz większą konsternację. Co gorsza, samo rozwiązanie fabularne jest nie tylko zwyczajnie głupie, ale jeszcze powoduje, że wszystkie dotychczasowe zachowania i działania bohaterów okazują się być po prostu totalnie bez sensu. A to jest dla mnie nie do zaakceptowania. Powiecie, że horror to gatunek, który często ma problem z sensownym zakończeniem. I pewnie tak jest, ale osobiście znam wiele powieści grozy, które lubię mimo mało satysfakcjonującego zakończenia (zresztą wystarczy przywołać to, co mówią złośliwi o Kingu, który zdaniem niektórych nie napisał ani jednego udanego finału). Tutaj totalnie idiotyczna puenta rozkłada całą powieść na łopatki.
Jak pisałem już przy okazji „Ducha zagłady”, uważam, że Masterton jest naprawdę sprawnym pisarzem i wiele jego powieści potrafi dostarczyć porządnej rozrywki. Niestety nie tym razem. Jak widzicie pewne rzeczy są niezmienne. „Dżinna” uznałem blisko 20 lat temu za fatalną książkę i okazuje się, że nic się w tym względzie nie zmieniło. Nie zaczynajcie swej przygody z Mastertonem od tej powieści – a najlepiej pomińcie ją zupełnie, fajna legenda o Ali Babie to za mało aby na nią tracić czas – bo możecie się zrazić bezpowrotnie.