Los chciał, że cykl Złotej Ery Horroru zaczynamy od książek, których przyzwoity obywatel czytać nie powinien. Po Mnicha Hallahana sięgnąłem bez wcześniejszego rozpoznania. Nazwisko autora nie jest w Polsce szczególnie znane, więc też nie miałem okazji już na starcie uciekać się do szufladkowania.
Wiadomo, że Masterton pisze fachowe ale banalne, ociekające spermą i krwią historie o demonach, że King nudzi i nudzi i nudzi, a i tak czyta się to dobrze, że Guy N. Smith został chyba wydany w zawrotnej ilości przez przypadek, a Jamesa Herberta można sobie czytać i wcale się nie wstydzić. Dla Hallahana też mam już etykietkę, ale niestety – dzielić musi ją z autorem Krabów.
Szybko muszę jednak dopowiedzieć, że brak kunsztu i jakiejkolwiek literackiej jakości objawia się w Mnichu zupełnie inaczej niż w pulpach “Najgorszego twórcy horroru”. Nie ma tu spektakularnie kiczowatego seksu atakującego co kilka stron mało subtelnymi opisami, nie ma rąbania ludzi na kawałki i tego rodzaju kampowych zagrań. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że Mnich to powieść stonowana. Czy to ją ratuje? Naturalnie nie. Już tłumaczę dlaczego.
A więc mamy dwa poziomy fabularne: sacrum i profanum. Zacznę od drugiego, bo nie ma wiele do opowiadania. Zwyczajny gość prowadzi zwyczajne życie z wątkiem miłosnym jak z mało soczystego Harlequina. Jest dobrym, skromnym człowiekiem i w ogóle nie rozumie tego, co dzieje się dookoła. Bajecznie przeciętny i nieciekawy bohater. Część “sacrum” to coś zupełnie innego, tutaj autor poszedł na całość i stworzył całą dramatyczną historię upadku Lucyfera i jego legionów, pokutującego anioła w stylu Żyda Wiecznego Tułacza i zbawiciela aniołów. Pozwolę sobie poczęstować czytelnika dwoma cytatami, które – mam nadzieję – pozwolą mi łatwiej rzecz dookreślić:
Kiedy już odeszli, Szatan wrócił do piekła. Trzymał w dłoni błękitną wstążkę wyjętą z włosów Ewy, która stała się udręką dla jego pamięci. Przygotował dla niej miejsce w piekle i czekał, aż śmierć mu ją przyniesie. Często przykładał błękitną wstążkę do nosa i wdychał zapach jabłek.
Na następnej stronie:
Tymoteusza wysłano na ziemię pod postacią maga, który miał wędrować przybierając strój kapłanów wszystkich religii – hinduskiego mnicha, chrześcijańskiego pastora albo księdza, rabina, muzułmańskiego mędrca. Zawsze w towarzystwie bullmastiffa.
Tak, złowrogi Lucyfer ma ciągoty do “paranormal romance” a jego adwersarz błąka się po świecie z białym bullmastiffem. Przy czym w całej powieści nie znalazłem słowa uzasadnienia dla tego faktu. Nie mam zamiaru szerzej pastwić się tutaj nad kolejnymi podobnej klasy cytatami, ale raczej tylko zasygnalizować, że mitologia zawarta w Mnichu nie trzyma się kupy. Bóg rozmawiający z aniołami przy stole konferencyjnym – jeszcze przed wyjściem człowieka z Raju! – to tylko kolejny z przykładów tego, że autor nawet linii czasowej w utworze nie przemyślał. Inaczej mówiąc: autor próbował parafrazować żydowskie mity o aniołach i poległ przy tym zadaniu doszczętnie. Ostatnie sezony serialu Supernatural wydają się przy tym naprawdę sensowne.
Wracając na Ziemię: wiele scen z życia głównego bohatera jest niepotrzebnie rozciągnięta na całe strony, podczas gdy inne migają tylko w kolejnych akapitach. Zupełnie brakuje jakiegokolwiek wyczucia suspensu i napięcia. Dialogi, zachowania bohaterów i ich tajemnice są banalne i sztywne. Przykro mi, ale ten felieton będzie tak wyglądał do końca. Nie znajduję w tej powieści pozytywów, więc tylko mogę się pastwić ku przestrodze.
By zaś nie zrzucać całej winy na autora, część przenoszę na tłumacza i redakcję. Ten pierwszy jest po prostu kiepski, drugiej brak niemal zupełnie. Zdania są przełożone niezgrabnie, pełno jest powtórzeń, a dialogi są jak rąbane siekierą. Być może w oryginale wyglądało to nieco lepiej niż w przekładzie. Wierzę, że tak było i to ludzie odpowiedzialni za polskie wydania ostatecznie dobili powieść. Ale szczerze mówiąc nie wymagało to od nich zbyt wiele wysiłku.
Przestrzec muszę przed pokusą wybrania tej powieści jako kiczu, który czyta się dla rozrywki. Zaręczam, że to nie ten typ książki. Nie jest tak zła, że aż dobra, nie ubawicie się przy niej. Jest po prostu głęboko nieporadna i nudna, a czytanie sprawia wręcz fizyczny dyskomfort. Gdyby nie postanowienie ukończenia książki za wszelką cenę, po kilku stronach cisnąłbym cienki tomik w kąt. Przy okazji pewnie do reszty popękałoby słabe klejenie stron. Widzieliście tę książkę na straganie za dwa złote i kupiliście dla uzupełnienia kolekcji? Szkoda miejsca na półce, szkoda monety – więcej przyjemności byłoby z pączka.