Wywiad z Marcinem Podlewskim

Z laureatem konkursu literackiego Nowej Fantastyki, autorem kilku opowiadań i przede wszystkim powieści Happy END, Marcinem Podlewskim, rozmawia Paweł Mateja.

Nie miałem jeszcze okazji zapoznać się ze wszystkimi utworami, które w ostatnim czasie opublikowałeś, ale żadnego z nich nie potrafiłbym jednoznacznie zaklasyfikować do jednego gatunku. Najwyraźniej jednak dobrze czujesz się w mariażu horroru z science-fiction. Dobrze trafiłem, czy jeszcze muszę uzupełnić lektury, by odkryć cały obraz Twojej twórczości?

Musiałbyś o to spytać człowieka, którego dziś już nie ma. Wszystko przez reset twórczy. Kiedyś pisałem bardzo dużo – na starych dyskietkach i popękanych płytach CD leżą moje stare zbiory opowiadań i powieści. Sporo tam było grozy, groteski, paranoi. Popularnych dziś drabbli napisałem całą masę na początku lat 90. nie wiedząc nawet, że ta forma tak się będzie nazywać. Pisałem, pisałem, pisałem… i nie wydałem niczego, nie licząc publikacji opowiadań na łamach Lampy Dunina Wąsowicza. Ciągle mi czegoś brakowało. Po odrzuceniu przez wydawnictwa książki, będącej w sumie zapisem grafomanii, złapałem się za łepetynę i stwierdziłem, że z pisaniem trzeba skończyć albo pisać na serio: bez ograniczeń emocjonalnych, bez stawiania sobie gigantycznie wysokich poprzeczek. Akurat wtedy strzeliło mi owe opisywane przez pisarzy 10 tysięcy godzin pisania – wiesz, trzeba podobno je przerobić by zacząć pisać “naprawdę”. W głowie przeładował mi się wtedy jakiś kondensator i doznałem resetu twórczego. Wszystko mi się poprzestawiało, przetasowało i posegregowało. Nagle. Usiadłem zatem sobie i zacząłem pisać Happy END – mieszankę każdego wcześniej męczonego gatunku z osobna. Jest tam i horror, i szczypta s-f, i filozofia, i powieść obyczajowa. Ale nie ma tam przede wszystkim tego poprzedniego pisarza. Jemu się po prostu zmarło, chociaż czai się wciąż po kątach liter i akapitów.

Co do reszty, w międzyczasie napisałem sobie zbiór baśni : Szklaną Górę, którą można podpiąć swobodnie pod nieco mroczne powiastki fantasy i zaangażowałem się w kilka antologii: w moją ulubioną serię horroru Halloween 31.10 redagowaną przez Kingę Ochendowską (trzecia część już niebawem 31 października br.), pierwszą polską antologię zombie – Zombiefilię, antologię steampunk do e-zbioru Ostatni Dzień Pary, weird fiction do antologii Po drugiej stronie wydawnictwa Agharta czy już typowe s-f do Science Fiction po polsku 2 wydawnictwa Paperback. Dwie ostatnie antologie są już na papierze (Science Fiction 2 – niebawem) i szykuje się jeszcze trzecia – też będzie horror. Dzięki resetowi (chwała mu!) udało mi się też wygrać konkurs na XXX-lecie Nowej Fantastyki – zwycięski tekst Edmund po drugiej stronie lustra ukaże się w numerze grudniowym pisma.

Nie da się ukryć, że ostatni rok był dla Ciebie bardzo owocny i – jak sądzę – w tej kwestii szybko się nic nie zmieni. Nim jednak zapytam o plany na przyszłość, chciałem zostać na chwilę przy Happy END. Zasiadając do pisania miałeś już w głowie obraz całości fabuły?

Z Happy END było nieco nietypowo. Męczyło mnie pewne zagadnienie, którego nie mogę zdradzić, bo byłoby potężnym spoilerem. To zagadnienie spowodowało, że w pewnym momencie – nie mając jeszcze zarysu fabuły – wpadłem na koniec książki. Siedziałem wtedy w robocie i dochodziły mnie zawodzenia: “paaanie Marcinieeee… jak mam włączyć komputer?” Pracowałem wtedy w redakcji, zatrudniającej w większości osoby na emeryturze i wciąż dochodziły mnie takie nawoływania. Jezus Maria, pomyślałem sobie. Jak to wszystko, do cholery, się skończy? I nagle wiedziałem, jak. Wcześniejsze przemyślenia o nieco filozoficznej naturze, przeczytane książki i obejrzane filmy, prozaiczne zdarzenia takie jak np. kupno masła, lęk przed śmiercią, praca, miłość, kawa – wszystko się zakręciło, zajaśniało i strzeliło. Wiedziałem, o czym będzie Happy END i – co najważniejsze – jak się skończy. Myślę, że każdy tak ma. Coś nam ciągle pracuje w tyle głowy. Trzeba tylko zaczekać, aż sprawa się wyklaruje. Najlepsze w pomyśle na Happy END było to, że był on tak niesłychanie pojemny, iż mogłem dzięki niemu stworzyć w sumie dowolną książkę, wyjść z dowolnego początku fabuły. Nie chciałem jednak pisać powieści typu „wszystkie grzybki w barszcz”. Skoro miał być tam i horror, i fantastyka, i moje przemyślenia, i postacie, które pokocham – musiałem narzucić sobie żelazne ograniczenia. Grzędowicz powiedział kiedyś, że pisarz ich nie ma – w odróżnieniu od reżysera nie musi przejmować się budżetem. Ma chłop rację, ale lepsze jest często wrogiem dobrego. Gdyby było inaczej, to Happy END pisałbym do dziś – a może i całe życie.

Wspomniałeś o reżyserii. Mam wrażenie, że Happy End to niemal gotowy materiał na hollywoodzki przebój – oczywiście wymagałby nieco okrojenia z przemyśleń, ale też ogromnego budżetu. Czytając miałem wrażenie, że byłoby to widowisko na miarę Incepcji. Co prawda nasze realia szansy na podobne projekty raczej nie dają, ale pozostając w sferze fantazji – nie miałbyś ochoty zobaczyć “Aberów” wyrenderowanych na potrzeby filmu? Przywołałbym tutaj też Katedrę Bagińskiego.

Strzeliłeś z grubej rury! Katedra to fajne dzieło, ale krótkie – a i tak miało potężny budżet. A samych Aberracji – zagadkowych zakłóceń rzeczywistości, które z wolna rozrastają się na Ziemi – nieco w książce jest. Czasami stanowią one tylko tło kompozycyjne – i pewnie wtedy nie byłoby problemu. Z czasem stają się jednak prawdziwie głównym bohaterem powieści – pod koniec książki jest już jazda bez trzymanki. Wiele rzeczy można by było jednak stworzyć z pomocą środków, które nie uszczupliłyby zanadto budżetu przeznaczonego na efekty specjalne. Sam opis aberracji typu Limbo jest choćby przykładem, w którym większość efektów można uzyskać stosując odpowiednie „elementy artystyczne” i filtry… jeśli rozumiesz, co mam na myśli – a niekoniecznie komputerowe fajerwerki. W końcu nie zawsze o te efekty chodzi. Dobrym przykładem horroru, w którym bardziej liczy się klimat niż efekty jest chociażby Strange Sounds Rafała Głombiowskiego. I jest to horror polski – nie widziałem go jeszcze, ale zapowiada się nieźle. Można więc? Można. Nie jesteśmy skazani na samych serialowych Wiedźminów… A widziałeś może Od-rodzenie? Dziwaczny film z Tajlandii niejakiego Oxide Pang Hua, zakręcony jak słoik babcinych ogórków, z takimi sobie w sumie efektami – ale ładny artystycznie i kiedy trzeba, przerażający. Polacy też tak potrafią i mogliby zrobić to o wiele lepiej.

W sumie Twoje pytanie dotyka nie tylko kwestii filmowania polskiej fantastyki, ale i nieco sensu pisania powieści fantastycznej z umiejscowieniem w Polsce. Łatwo byłoby nazwać Tomasza Lebańskiego Thomasem Lebanksy i akcję przenieść do Stanów. Uparłem się jednak i chociaż kraj w książce nie jest do końca określony można wywnioskować, że chodzi o Polskę. Ale jest to już Polska poaberracyjna, pozachodnia i pozamiatana. Abery nie przejmują się przecież granicami państw. To zatem Polska zmęczonego i nią i aberami Tomasza, łykającego co rano piguły na uspokojenie nerwów i kopniętego solidnie w tyłek przez rząd za to, że ośmielił się wychylić. Jeśli zatem ktoś Tomasza rozumie i rozumiejąc go chce z Happy END zrobić film, serial czy spektakl teatralny – zapraszam.

Wspominałeś o tym, że swego czasu pracowałeś w redakcji z emerytami, chyba nie jest więc przypadkiem, że główny bohater HE, Tomasz Lebański również jest redaktorem, a chyba najbardziej wyrazistą postacią w powieści jest jego ojciec? Tworzenie tej postaci przyszło Ci z łatwością?

Stephen King powiedział kiedyś, że pisarz powinien pisać o tym, na czym się zna. Pewnie dlatego tak wielu pisarzy jest bohaterami jego powieści. Jest faktem, że opisywanie Tomasza redaktora było dla mnie łatwiejsze, niż np. opis Tomasza – pracownika agencji reklamowej. Chodziło tu jednak o pewien klimat towarzyszący temu zawodowi, niż o samego Lebańskiego. I dlatego od razu uprzedzam pytanie – nie, nie jestem Tomaszem, choć kiedyś nawet mój wydawca powiedział do mnie w żartach „Panie Lebański”!

Zabawne, że wspominasz o ojcu Tomasza – bo jeśli miałbym z kimś się utożsamiać, to chyba właśnie z nim. To takie utożsamianie nieco przyszłościowe – nie jestem jeszcze w jego wieku, ale mam nadzieję, że kiedyś będę. Mój przyjaciel jeszcze z piaskownicy powiedział kiedyś, że bycie takim staruszkiem będzie niezwykle sympatyczne. Pomyśl stary, mawiał, siedzisz sobie w tramwaju, drapiesz się po nosie, z uszu wystają ci siwe włosy, gazetka pod pachą, na wszystko masz szersze spojrzenie egzystencjalne… To bardzo dobre podejście do kwestii wieku. Kiedyś patrzyłem na to zupełnie inaczej – obecnie mi się całkiem poprzestawiało. Część z moich znajomych obawia się dziś tego, czego ja obawiałem się w młodym wieku – starości, śmierci, andropauzy. Mnie ta cała sprawa nastraja jakoś optymistycznie – sam nie wiem czemu. Może wypaliła się we mnie „starcza paranoja”? No, ale ojciec Tomasza, to w sumie nie tyle starzec co zgrabnie opakowany w ciało samiec, pełen sympatycznej godności, potrafiący – w razie potrzeby – zaskoczyć dawką testosteronu, pozrzędzić, zapalić papieroska – i chociaż bywa porządnie zagubiony, to chyba radzi sobie w tym zagubieniu znacznie lepiej, niż wielu w pełni odnalezionych… Nic dziwnego, że jest taki ważny dla Tomasza. Dla mnie jest ważny na pewno i odpowiadając na Twoje pytanie: tak, pisałem o nim lekko i z prawdziwą przyjemnością.

Skąd w ogóle wziął się pomysł na aberracje? Czyżby bliska była Ci filozofia stojąca za wieloma pisarzami “weird fiction”? Katastrofizm, poczucie obecności jakieś niepełności czy fałszu w otaczającym świecie?

Z Aberracjami była dość ciekawa sprawa. To swojego rodzaju magiczne pudło, do którego można było włożyć wszystko – i dlatego trzeba było wziąć je w jakieś karby. Mało przecież brakowało, by Happy END stał się powieścią oniryczną, w której rządzi specyficzna logika snu. Machnąłbym na koniec książki zdanie: „i wtedy Tomasz się obudził. To wszystko okazało się potwornym snem”. Może to wygodne rozwiązanie, ale to wyjaśnienie zbyt łatwe i jakieś takie pozbawione szacunku dla Czytelnika. Jeśli piszesz o świecie, w którym pojawiają się takie zakłócenia, to musisz napisać to w miarę realistycznie pamiętając, że oniryzm czyha na każdym kroku. Nie zrozum mnie źle – oniryzm nie jest niczym złym. Weźmy taki Dom liści Danielewskiego – oniryzm w tej książce się pojawia, a raczej – zaraża Czytelnika. Danielewski napisał powieść eksperymentalną, która przekracza granicę rozumienia i pozostawia wątki pełne domysłów i niejasności. Takie domysły zostawiłem także u siebie i nie byłem zdziwiony, gdy w pierwszych recenzjach Happy END wyczytałem, że powieść ma drugie i trzecie dno. Niemniej jednak logiczne i jasne wyjaśnienie zagadki Aberracji miało dla mnie bardzo duże znaczenie. Nie chciałem oszukiwać Czytelnika i rozmydlać znaczenia książki. Odpowiedź zatem istnieje, ale uważny Czytelnik dokopie się głębiej. Powiedzmy, że Happy END to powieść „levelująca”. Przeczytasz na luzie, wyjaśnisz zagadkę… ping, przeszedłeś poziom pierwszy!

Co do samego pomysłu na Aberracje – cóż, trafiony, zatopiony. Lubię weird fiction chociaż np. powieści Thomasa Ligottiego poznałem dopiero po napisaniu książki. To było jak odnalezienie starego kumpla, który w barze postawił ci kilka głębszych… opowiadań. Co do reszty – katastrofizmu i poczucia obecności owej niepełności, fałszu i tajemnicy siedzącej wygodnie za kotarą świata – tego typu klimaty istotnie mnie fascynują. Tak to jest, że zaczynasz od Poego, Dicka, Lema, Lovecrafta… i nagle, po latach, znajdujesz takiego Grabińskiego, Gavina, Cisco… no i Ligottiego rzecz jasna. Miło się było przekonać, że nie tylko mnie fascynują takie klimaty.

Tego tematu nie można było uniknąć – i bardzo dobrze! Wspomniałeś kilka nazwisk pisarzy parających się niesamowitością i fantastyką, ale nie wspomniałeś jeszcze Stephena Kinga ani Grahama Mastertona (co mnie niezmiernie ucieszyło), których gros pisarzy stawia sobie za wzór i inspirację. Choć może za chwilę i do nich się przyznasz. Co czyta Marcin Podlewski i co w literaturze jest dla niego inspiracją czy wzorem?

Czytałem dużo – teraz niestety mniej, bo mój dwu i pół letni syn skacze mi po głowie. Ale swojego czasu czytałem jak szalony. Mastertona znam (Manitou! Dżinn!), tak jak Clive’a Barkera (Księgi Krwi! Cabal!) czy wspomnianego przez ciebie Stephena Kinga. Właśnie jestem w trakcie Doktora Sen – czyli kontynuacji Lśnienia i jestem ciekaw, czy stary Król potrafi podskoczyć tak wysoko, by przelecieć nad poprzeczką Hotelu Panorama… Ale z inspiracją będzie już kiepsko – głównie dlatego, że wskutek czytania mam w głowie groch z kapustą. Jest tam Tolkien zmieszany z Johnatanem Carrollem, Gene Wolfe z Stephenem R. Donaldsonem, Palahniuk z Bretem Eastonem Ellisem, Snerg z Huxleyem i Salingerem, Orwell z Kosińskim, Vonnegut z Bułhakowem, Faber z Borroughsem, Grzęgowicz z Gajkiem, Clarke z Zbierzchowskim i Assimovem oraz Frank Herbert z Cardem. Jak sam widzisz, w głowie mam literowy pieprznik przypominający zupę, w której pojęcie inspiracji całkiem się wymieszało. Nie mówię tego po to, by pokazać jakie to tomiszcza czyta dżentelmen Podlewski, ale po to, że nie potrafię już dobrze odpowiedzieć na to pytanie. Jak kochasz Vonneguta, to nagle chcesz pisać jak Vonnegut. Potem czytasz Zelaznego czy Martina i chcesz pisać jak oni. I w pewnym momencie, tak już ci się wszystko miesza, że nawet nie zauważasz kiedy zaczynasz pisać jak ty. I Bogu dzięki.

Rzeczywiście, trudno zarzucić Happy Endowi – ale też Twoim opowiadaniom – brak oryginalności. Choć zdaję sobie sprawę, że jeszcze nawet się porządnie nie rozkręciłeś. Jakie masz plany literackie na bliższą i dalszą przyszłość? Z tego co wiem, najwcześniej będzie okazja przeczytać kilka Twoich opowiadań w różnego rodzaju antologiach, piszesz też, jeśli dobrze pamiętam, powieść science-fiction; wspominałeś kiedyś o pomyśle na horror, a ja sam nie miałbym nic przeciwko powrotowi do rzeczywistości opisanej w Twoim powieściowym debiucie. Choćbyś się przed tym bronił rękami i nogami – trudno nie odczuć niedosytu aberracji! Więc jak to będzie?

Dzięki za dobre słowo! Plany mam piękne, szumne i rzecz jasna wielkie, ale lekko nie jest. Znam pewnego pisarza, który musi pisać swoje książki w łazience, bo inaczej nie ma nawet jak przysiąść. Myślałem wcześniej, że to jakaś podpucha, dopóki sam nie zacząłem pisać po łazienkach, kawiarniach i po nocach. Czasem wklepię tylko kilka zdań, czasem się rozkręcę… Wszystko zależy od tego, ile pozwoli mi napisać potomek. Jeśli podejdzie i zamknie mi pokrywę mojego starego Maca, to znaczy, że chce powiedzieć: „Przeginasz ojciec. Popisałeś sobie dziesięć minut i starczy”.

Na poważnie – nie licząc wymienionych na początku antologii, kończę już klepać opowiadanie s-f pt. Dobranoc, Pimky Limky. Nie wiem jeszcze na 100 procent, gdzie się ukaże. Zobaczymy. Kiedy je skończę, to – jeśli zdążę – napiszę opowiadanie do nadchodzącej antologii postapo. W zasadzie już zacząłem, ale mam na nie czas do końca października. To sporo, ale czy synalec pozwoli? Jeśli podobał ci się Happy END to właśnie w tym opowiadaniu nastąpi chwilowy nawrót do jego uniwersum. Jest pewne zagadnienie, pewna Aberracja, która w książce została ledwo co liźnięta – jeśli w ogóle – i chciałbym rzecz rozwinąć w takim lekkim spin-offie. Napisałem też opowiadanie – horror do nadchodzącej wielkimi krokami wampirzej antologii. Mam nadzieję, że wydawca nie urwie mi łba za to, że o tym wygadałem…

Co do reszty – wziąłem się za powieść s-f. Tak sobie pomyślałem, że napiszę trylogię – jak już s-f, to niech będzie z grubej rury. Ciągle badam sobie poszczególne gatunki i pomyślałem: cholera, dlaczego nie? Napiszę sobie więc space-operę z elementami horroru, tajemnicy, ciekawych – mam nadzieję – postaci… To w zasadzie to samo uniwersum, które opisałem już lekko w Pocztówkach z Głębi – tego opowiadania weird fiction, które znalazło się w antologii Po drugiej stronie Agharty. Uznałem, że zagadka wyjaśniona w opowiadaniu to ledwie wierzchołek góry lodowej. Wejdę sobie teraz na tę górę chociaż, de facto, nie będzie to stricte przedłużenie zamieszczonego już tekstu, lecz coś innego. Mam tylko nadzieję, że planowaną trylogią nie zrobię sobie kuku, bo trylogia to już nie żarty. Ale z drugiej strony – czemu nie? Już zatem zacząłem i sprawę nadgonię, jak już zamknę opowiadaniowy biznes. W każdym razie wiem na pewno, że kiedy napiszę to postapo to nikt mnie do opowiadań nie wciągnie. A przynajmniej – nie wciągnie na długo. Tu opowiadanie, tam opowiadanie… a książka leży i mija kolejny rok.

Pytałeś o horror – będzie, ale po napisaniu przynajmniej pierwszej części planowanej trylogii. Z tym horrorem było tak, że znów zabełtał mi w głowie zegarmistrz światła purpurowy i nagle – bęc – wiedziałem co dzieje się naprawdę z ludźmi, którzy zmarli. Przeleciałem po znanych sobie powieściach, opowiadaniach i filmach i stwierdziłem, że nikt tego nigdy nie opisał. Na zwykłe opowiadanie szkoda mi tej wiedzy, więc napiszę książkę. A przynajmniej mam taką nadzieję… W dodatku chciałbym popróbować swoich sił w rasowym horrorze, nie będącym już mieszaniną kilku gatunków literackich.

Wrócę też pewnie do klimatu fantasy – zegarmistrz odpowiedzialny jest także za pomysł związany z tym gatunkiem literackim. Nie wiem tylko, czy byłaby to książka, czy raczej grubsze opowiadanie. No, ale to są plany bardzo już przyszłościowe, a wiesz, jak to jest z planami. Stwórca chichocze, kiedy o nich słyszy.

Wywiad z Marcinem Podlewskim
Przewiń na górę