Wpis o książkach z zombie

Ponieważ artykuł ma prawie 14 tys. znaków, udostępniamy go również w formacie MOBI oraz EPUB.

W opowieściach z zombie w tle spotyka się głównie dwa rodzaje historii: albo mamy do czynienia z samym początkiem apokalipsy, kiedy bohaterowie po raz pierwszy stają w obliczu żywych trupów i próbują zrozumieć, co się dzieje, albo narracja wrzuca nas w nieco późniejszą część tej opowieści, kiedy ludzie zdążyli już w jakiś sposób zaadaptować się do życia w świecie z nieumarłymi. Ten pierwszy rodzaj historii często skupia się na dramacie jednostek w chaotycznym, niezrozumiałym jeszcze otoczeniu, gdzie zombie są czymś zupełnie nowym, całkowicie niepojętym. Dokładnie tak dzieje się to w „Infekcji” Andrzeja Wardziaka. Poznajemy garstkę osób i śledzimy ich zmagania w czasie pierwszych minut, godzin i wreszcie dni od momentu wybuchu zarazy. Wardziak co prawda nie poświęca wiele miejsca fizjologii zombie – zakładając zapewne, że skoro nie wymyśla tutaj nic nowego, nie ma sensu dręczyć czytelnika czymś, co zna ze stu innych tego typu opowieści – lecz w innych utworach często jest to też moment ekspozycji, gdy razem z postaciami dowiadujemy się stopniowo, co mogą i czego nie mogą robić zombie, jak dochodzi do zarażenia, jak postępuje przemiana, etc.
Ten drugi typ historii doskonale znacie z „The Walking Dead” czy filmu „28 dni później” (w tym drugim przypadku nawet tytuł mówi o tym wprost). Ciekawe, że w obu przypadkach nie do końca zrezygnowano z potrzebnej odbiorcy stopniowej ekspozycji. Sprowadza się do bardzo prostego, ale pomysłowego, zabiegu, w którym szykujemy sobie takiego głównego bohatera, by rzucić go w sam środek świata postapokaliptycznego – w jakiś mniej lub bardziej zaawansowany sposób radzącego sobie z inwazją zombie – jednocześnie czyniąc go zupełnie nieświadomym tego, co się stało. Skomplikowane? Ani trochę. Przypomnijcie sobie, co się dzieje z Rickiem na samym początku „Żywych trupów”: budzi się ze śpiączki. Cudem przeżył jakiś czas w świecie pełnym zombie, a obudził się w chwili, w której miasta już upadły, a większość ludzi nie żyje (albo prawie nie żyje). Twórcy najwyraźniej chcieli mieć ciastko i zjeść ciastko: razem z Rickiem poznajemy dopiero sytuację, możemy z nim dziwić się i przeżywać szok, a jednocześnie inni bohaterowie już zdążyli się nieco otrząsnąć i zacząć organizować. Identyczny chwyt znajdziemy w filmie Danny’ego Boyle’a, gdzie bohater grany przez Cilliana Murphy’ego budzi się ze śpiączki po 28 dniach i przechadza po wyludnionym i zdewastowanym Londynie, próbując zrozumieć, co się mogło wydarzyć. Oczywiście w tej kategorii mieszczą się też opowieści, w których tego chwytu nie ma, a ekspozycja następuje w jakiś inny sposób. W przypadku takiego „Feed” z trylogii „Przeglądu Końca Świata” Miry Grant narratorka zwyczajnie opowiada czytelnikowi, jak doszło do apokalipsy i jak ludzie sobie z nią poradzili. Po prostu, bez żadnych sztuczek. Dość łatwym i oczywistym rozwiązaniem jest też wprowadzenie krótkiego wstępu z samej apokalipsy, by potem przedstawić zupełnie nowych bohaterów w świecie już mniej lub bardziej ustabilizowanym. Na korzyść działa też ogromna popularność zombie – trudno znaleźć odbiorcę, który nie rozpozna od razu, z czym ma do czynienia, i pogubi się w historii nie znając jej początku. Tę znajomość konwencji wykorzystuje choćby Isaac Marion w „Ciepłych ciałach” albo Carrie Ryan w serii „Las zębów i rąk” – w obu historiach zombie są tylko tłem do opowieści miłosnej, a ich obecność nie jest szczególnie wnikliwie tłumaczona.

28dayslater
Kadr z filmu „28 dni później”

Taka historia zdaje się mieć większy potencjał. Gdy już fanom zombie znudzi się kolejna opowieść o upadku świata, można im zaserwować coś z wyższego stopnia wtajemniczenia. Można pokazać, jak życie w tak trudnych warunkach odbija się na psychice ocalałych, jakiego rodzaju ludzie mogą przetrwać w świecie zombie lub jakie zmiany wymusza na dłuższą metę. To doskonały sposób na przedstawienie skrajności: psychopatów, którzy w normalnym świecie trafiliby do psychiatryka, a w rzeczywistości pełnej żywych trupów okazują się liderami dużych grup. Psychopatów, których stworzyła apokalipsa zombie. Seria „The Walking Dead” – czy to w postaci serialu czy oryginalnych komiksów – zdaje się przodować we właśnie takim wykorzystaniu tej odmiany.
Wróćmy jednak do polskiej grozy. Ten cały myk z dwoma rodzajami historii niestety okazał się trochę kłopotliwy dla twórców „Zombie.pl”. O ile Wardziak nic nie kombinował, o tyle Radecki i Cichowlas w pewnym sensie nie mogli się chyba zdecydować, a może trochę im nie zależało, bo nie stronili od B-klasowości. Teoretycznie poznajemy same początki apokalipsy, bowiem nasz bohater, Karol Szymkowiak, budzi się na ogromnym kacu po szalonej i suto zakrapianej imprezie, a w międzyczasie świat upadł. Apokalipsa w kilka godzin? I to na tyle po cichu, żeby kac wystarczył, by ją przespać? W dalszej części książki jest jeszcze gorzej: w Malborku ludzie zdążyli podzielić się na dwa wrogie obozy Katolików i Rodzimowierców, a ci drudzy najwyraźniej przeszli też ekspresowe pranie mózgów. Nie zrozumcie mnie źle, to są bardzo fajne i oryginale pomysły, ale zostały niewłaściwie umieszczone w książce. Zwyczajnie potrzeba czasu do rozwoju takiego rodzaju społeczności i autorzy tego czasu nie przewidzieli, najwyraźniej chcąc skorzystać z dobrodziejstw obu przedstawionych przeze mnie rodzajów historii.
Jeśli zaś chodzi o bohaterów, to mam zagwozdkę. Z jednej strony Cichowlas z Radeckim jakby lepiej się postarali: wszak mamy byłą striptizerkę, bad guya przebranego za księdza, nieco szalonego Rodzimowiercę itd. A jednak to tym bardziej zwyczajnym postaciom z „Infekcji” Wardziaka dopingowałam i do nich bardziej się zbliżyłam. Nastąpił tutaj pewien paradoks – Wardziak nie poświęcał zbyt wiele uwagi i miejsca na budowanie charakterów swoich postaci, robiąc to jakby mimochodem, ale przez to naturalnie. To u niego zdają się one być z krwi i kości, podczas gdy w „Zombie.pl” bohaterowie mówili o sobie znacznie więcej, pozostając jednak raczej rysunkami na papierze. Jedna Samanta przez większość czasu wyróżniała się i nawet policzyłam to autorom za plus, bo zrobili z niej twardą babkę (co świetnie korespondowało z jej zawodem, w którym i tak już przekraczała granice tego, co zwyczajnej kobiecie wolno), ale niestety w pewnym momencie zaczęła się zachowywać nieracjonalnie, jakby pisarze przypomnieli sobie nagle, że może powinna dostać jakiegoś lekkiego PMS-a albo chociaż się zakochać. W sumie przypominała tym żonę policjanta z „Infekcji”, jednak z tamtej przynajmniej od początku wychodziło czasem rozkapryszone dziecko i było to konsekwentne.

zombie
Główni bohaterowie wpisu na tle pięknego książkowego okna i bonusowy palec naczelnej.

Ostatecznie czytało mi się o wiele przyjemniej właśnie powieść Wardziaka i przesądziła o tym znacznie bardziej dynamiczna akcja, nawet jeśli teoretycznie działa się w zdecydowanie mniej malowniczej scenerii niż zamek w Malborku. Chociaż Wardziak nie wymyślał nic szczególnie porywającego, konstruował przynajmniej rzemieślniczo poprawne i wciągające sceny, które przykuwały uwagę lepiej niż „Zombie.pl”, pisane nieco zbyt skrótowo, choć nadal niezgorzej. Jak widać znowu wszystko sprowadza się do wprawnego warsztatu i choć w zasadzie u Wardziaka było więcej błędów stylistycznych i powtórzeń, więc redakcja trochę spała, ogółem narracja okazała się lepsza, bardziej emocjonująca. Choć, oczywiście, w obu przypadkach jest prosto i poprawnie, bez szczególnych ekscesów, ale i też bez pretensjonalności, co ważne i godne odnotowania. „Zombie.pl” jest chyba bardziej świadomie B-klasowe, podczas gdy „Infekcja” próbuje wskoczyć oczko wyżej, nadal jednak nie wychodząc poza literaturę czysto rozrywkową, co samo w sobie oczywiście nie jest zarzutem.
Zróbmy jednak krok do tyłu i wróćmy do nieco ogólniejszych dywagacji. Jeszcze jedna sprawa wydaje mi się ciekawa. Autorzy utworów o doskonale znanych popkulturze potworach muszą zmierzyć się z pewnym specyficznym problemem – jak bohaterowie mają traktować potwory, które czytelnik rozpoznaje w trymiga? O ile wykrycie wampira może jeszcze nastręczać jakieś trudności, o tyle poruszający się niezdarnie człowiek o trupiej fizjonomii, odporny na ból i podążający za ofiarą mimo poważnych obrażeń, powinien z miejsca przywoływać jednoznaczne skojarzenia. Jeśli autor wybiera do swojej książki współczesne realia, teoretycznie jego bohaterowie powinni mieć tę samą albo podobną wiedzę co my, czyli na widok nieświeżego truposza szwendającego się po ulicy powinni krzyknąć „Zombie!”. W „Przeglądzie Końca Świata” Miry Grant wiedza, jaką ludzie czerpali z popkultury, pomogła im przetrwać apokalipsę – od razu wiedzieli, z czym mają do czynienia i co należy zrobić, by unieszkodliwić takiego zombie. Kluczowa była zwłaszcza świadomość, że przemieniony członek rodziny jest już stracony dla świata i lepiej od razu go unieszkodliwić. Trzeba jednak zauważyć, że Mira Grant raczej nie pisała horroru tylko thriller polityczny z dużą dozą humoru i szalonych przygód. Jeśli chce się z zombie zrobić prawdziwego potwora, nie może być zbytnio oswojony. Dlatego wprowadza się zmiany w samej zasadzie „działania” zombie albo każe bohaterom cierpieć na dziwną zbiorową amnezję, jakby nagle zapomnieli o dziesiątkach filmów, komiksów i książek z nieumarłymi w roli głównej. Chwilowej amnezji, dodajmy, bo zazwyczaj zakazane z początku słowo na „z” z czasem się jednak pojawia. Ale przejdźmy do rzeczy: Andrzej Wardziak miał ewidentnie problem ze słowem „zombie” i to prawie do końca powieści. To trochę zabawne, zważywszy na fakt, że nie stroni on od nawiązań do muzyków czy filmów (swoją drogą czasem te nawiązania wprowadzane są na siłę i drażnią). Blisko finału jest mowa o filmach, w których zawsze łatwo odpala się samochód przez wywołanie krótkiego spięcia. Czy nie dziwne jest wspominanie takich rzeczy, gdy bohaterowie nadal zmagają się z zakazanym słowem na „z” i nawet nie próbują go chociaż zastąpić „zarażonymi”? Zamiast tego pojawia się brzmiące wyjątkowo niezdarnie „oni”, choć tuż za rogiem czeka takie wygodne słówko. Postaci nie próbują też rozgryźć działania potworów. Nie ma obowiązkowej w tego typu literaturze rozmowy o poczynionych obserwacjach. Jakieś szczątki wniosków się może i pojawiają, ale właśnie – szczątki. Piszę to wszystko, bo zastanawia mnie, czy faktycznie jest możliwe napisać dzisiaj powieść z zombie tak, żeby nasi bohaterowie byli zupełnie nieskażeni wiedzą o żywych trupach. Czy to jest w ogóle strawne? Czy nie pachnie naiwnością? U Wardziaka właśnie takie się wydaje – naiwne. Bo czytelnik od razu rozpoznaje konwencję, a marketing o „Infekcji” mówi wprost – to taka książka jak inne, tylko teraz w polskich realiach. Po co więc ten teatrzyk z udawaniem, że nie wiemy, z czym mamy do czynienia? Czy to ma sens? Czy to ma cel?
Inna sprawa, że ja bardzo nie lubię tropu „na filmach było inaczej”, który pojawia się, gdy już autor pozwoli swoim bohaterom przypomnieć sobie o trupiej kinematografii. To też pozycja obowiązkowa wielu horrorów – bohaterowie w którymś momencie muszą poważnym albo nieco sarkastycznym tonem obwieścić, że rzeczywistość to nie film i zabijanie zombie (i nie tylko) nie jest fajne. Jakoś zawsze wychodzi to sztucznie i nie wiem po co na siłę silić się na taką ironię, skoro to już wyświechtana zagrywka. Trzeba niesamowitego wyczucia, żeby właściwie wprowadzić taką kwestię.

twd2
Fragment okładki komiksu „Żywe trupy”

Ten wątek prostą drogą prowadzi nas do kolejnej typowej rozterki książek o zombie, czyli momentu, w którym postaci racjonalizują sobie zabijanie przeciwników poprzez przekonywanie samych siebie, że to już nie są ludzie. Nie da się chyba pominąć tego motywu, bo jest naturalny dla tego typu opowieści i w zasadzie problem tożsamości jest istotą i trzonem postaci zombie w kulturze. W gestii autora leży, czy sięgnie po sztampowe „To już nie jest twoja siostra!” czy może zrealizuje ten punkt w bardziej nietypowy, a poprzez to mocniej oddziałujący na czytelnika sposób. Radecki z Cichowlasem i Wardziak prześlizgują się po tym temacie, nie poświęcając mu zbyt wiele uwagi, być może słusznie uznając, że to już było i czytelnikowi nie trzeba nic tłumaczyć. W „Zombie.pl” to gra – bohaterowie szybko oswajają się z apokalipsą i prą do przodu bez większych rozterek. Jakby instynktownie wiedzieli, w jakiej historii się znaleźli i jakie teraz obowiązują zasady. Coś w tym jest i chyba tylko brakuje wyraźniejszego odniesienia do znajomości zombie z popkultury, trochę w stylu zagrywki Miry Grant. Ci z „Infekcji” mają jakby rozdwojenie jaźni – nie chcą przyznać, że oto pojawiły się zombie, a zachowują się, jakby doskonale rozumieli, z kim i czym mają do czynienia. Może to też problem tego tematu – chciałoby się stworzyć własną opowieść o nieumarłych, ale jak to, nomen omen, ugryźć, żeby historia się miała ręce i nogi, a jednak nie trzeba było przerabiać na nowo podstaw, które zna doskonale każdy czytelnik? Dlatego tak kusząca wydaje mi się w tym kontekście strategia oswojonej apokalipsy.
Niektórzy mówią, że nie da się już napisać dobrej powieści o zombie w takim klasycznym ujęciu, bo wszystko już było. Ale prawda jest taka, że w naszej kulturze ogólnie wszystko już było, a jednak jakoś ciągle potrafimy zachwycać się tymi samymi historiami opowiedzianymi na nowo. Czytałam w zeszłym roku tłumaczenie hiszpańskiej książki z żywymi trupami, „The Wanderers” Carlosa Sisi i muszę przyznać, że czasem nie trzeba daleko odchodzić od znajomych rzeczy, żeby stworzyć coś sensownego; nadal pulpowego, ale przyjemnego w odbiorze. Nie dałabym tej książce tłustej piątki, bo parę razy złapałam się za głowę, jakie tam głupoty autor nawymyślał, ale też zdaję sobie sprawę, że nielogiczności to nie jest coś, co psuje zabawę wszystkim.
Znam wielu przeciwników wszelkich historii o zombie, ale nadal jestem zdania, że to jest ciekawa koncepcja i ma potencjał. Byle tylko nie traktować jej jak coś, co przerobiono już tyle razy, że po co się starać tworzyć nową jakość. Zawsze powtarzam, że jeśli ktoś chce zobaczyć, jak mnóstwo treści da się wyciągnąć z ogranego do bólu motywu, niech sięgnie po „Powroty zmarłych” Lindqvista. Ale oczywiście to już temat na inny wpis.

Wpis o książkach z zombie
Przewiń na górę