Stomirowski: Pozdrowienia z Hawany

Cthulhu and R'lyeh

W kilka minut później siedzieliśmy wszyscy w naszej ubogiej pakamerze. Jedyne krzesło przeznaczyliśmy dla naszego gościa, który już prawie całkiem doszedł do siebie po kontuzji odniesionej przy grobowcu Ścisków. Jurasz usadowił się na chwiejącym się taborecie, ja siadłem na skrzynce po dostawach UNRR-y, a Olejarski przycupnął na zydelku koło blaszanego piecyka. Na stole nie wiadomo kiedy znalazła się litrowa butelka napełniona płynem o barwie papierosowego dymu.

To jasne, że od grabarzy z prowincji nie wymaga się, aby paradowali w garniturach szytych przez paryskich dyktatorów mody, ale przy hrabim wyglądaliśmy po prostu jak ostatnie łachudry. Czasy były wtedy ciężkie, o przyzwoitych ciuchach można było tylko pomarzyć, tym bardziej w naszym zapyziałym miasteczku. Wyszukana elegancja wampira wręcz kuła w oczy. Juraszowi to rzecz jasna nie przeszkadzało, oczywiście natychmiast skierował rozmowę na lwowskie wspomnienia, więc musiałem go nieco stopować.

Korciło mnie, aby dowiedzieć się czegoś ważniejszego, więc kiedy hrabia, opowiadając jakąś anegdotę, wtrącił zdanie „odkąd poświęciłem się służbie nocy”, dosyć niegrzecznie przerwałem mu:

– Właśnie, hrabio, pańskie… hmm… powiedzmy – właściwości, na ogół utrudniają życie, prawda?

– A jakże! – przytaknął hrabia i niespodziewanie rozczulił się. – Któż rozumie nas, wampirów? A czy, dajmy na to, ja – czy ja wam robię jakąś krzywdę?

– Nooo, zależy, jak na to spojrzeć – nawet Jurasz wyraźnie był zaskoczony tym nieoczekiwanym i w gruncie rzeczy niedorzecznym pytaniem.

– Mam na myśli was, konkretnie.

– Jeśli nas trzech, to istotnie…

Stomirowski przerwał Juraszowi:

– Wampiry są nieprzyjaciółmi ludzi, zgoda. Ale czy wszystkich?

– Nie rozumiecie, panowie? – spytał, widząc nasze zaskoczenie. – Jestem przede wszystkim Polakiem, tak jak wy, a potem dopiero wampirem. Dlaczego miałbym więc szkodzić swoim rodakom, skoro burzliwe losy naszej ojczyzny stwarzają inne możliwości?

Olśniło mnie wtedy. Ruscy z pobliskiego garnizonu co pewien czas grzebali zmarłych żołnierzy na naszym cmentarzu. W zamkniętych trumnach. Wiadomo, ktoś nieostrożnie obchodził się z bronią, wpadł pod czołg albo napił się formaliny z jakiegoś preparatu medycznego. Ale coś zbyt wiele było tych pochówków…

– Więc tylko ich?… – zapytałem z niedowierzaniem.

– A słyszeliście, panowie, o jakichś cywilach? – Stomirowski przybrał niewinny wyraz twarzy.

Spojrzeliśmy po sobie. Hrabia najwyraźniej nie kłamał. Wprawdzie mieszkałem w miasteczku dość krótko, a Jurasz też niewiele dłużej, wiedzieliśmy jednak dobrze, że tutejsi ludzie mają mnóstwo obaw, żadna z nich jednak nie wiąże się z zagrożeniem napaścią wampira.

– Jak to, wyobrażaliście sobie, że jedyną pasją władców ciemności miałaby być niepohamowana, zwierzęca żądza krwi? Przez całą nieśmiertelność to tylko? Ależ to byłaby tragedia! To już lepiej trumnę własną porąbać, w lombardzie zastawić, w słoneczne jakieś południe z krypty wyleźć i w proch obrócić.

– Jestem patriotą, w to chyba panowie nie wątpicie, co? – zapytał z pewnym niepokojem hrabia, wpatrując się spod oka w Olejarskiego, który natychmiast stropił się. – Mamy różne namiętności, ja akurat hołduję takiej. Przed wojną nawet próbowano to wykorzystać, rozpracowała mnie nasza Dwójka. Dostałem ciekawe propozycje, niewiele brakowało, a związałbym się z nimi. Wyobrażacie sobie, panowie – wywiad z wampirem? To by dopiero było!

A że swoje ofiary wybieram spośród Rosjan, przyczyn na to złożyło się kilka. Zanim je wyjaśnię, muszę wspomnieć, że płacę za swój wybór niemałą cenę. Idzie o to, że oni… Krótko mówiąc, w ich krwi zazwyczaj jest trochę promili… I tak mnie wciągnęło – Stomirowski popatrzył smutno na butelkę siwuchy. – Mniejsza z tym – a więc pierwszy powód jest zasadniczy, powiedzieć można, używając języka dzisiejszego – klasowy. Według bolszewickiej propagandy i tak jestem przecież krwiopijcą, choćby tylko z racji mojej arystokratycznej metryki. Tytuł księcia ciemności dyskwalifikuje mnie z tego punktu widzenia podwójnie. Dialektycznie, po bolszewicku, rzecz ujmując, ja nawet jestem poniekąd niezbędny – jako przeciwność, którą muszą pokonać, aby wznieść się na wyżyny postępu. Chyba, że ja ich wcześniej pokonam… Do tego dodam osobistą urazę. Panowie wiedzą, co oni tam, w moim majątku w Stomirowie?… Rzecz niesłychana – istny kołchoz urządzili! A boski tam był widok, wspominam to nieraz… Ten dwór w kwiatach – rzeka – drzewa – dalej wioska – w głębi sine Karpaty… Nawet oglądany tylko w księżycowe noce, pejzaż był to jak ze snu.

Hrabia Stomirowski westchnął rozmarzony, a zawtórował mu Jurasz, ocierając ukradkiem łzę wzbierającą w kąciku oka.

– Jakie ja tam konie miałem, poezja nie konie – mówił dalej nasz gość, wyraźnie wzruszony. – Prawdziwe pegazy! Folbluty, pęciny miały jak młódki. A żyły im tak nieraz na karkach grały, że aż miałem ochotę… – hrabia mlasnął wymownie i zaproponował: – Właśnie, napijmy się może…

Stonimirski wychylił duszkiem szklaneczkę, przepisowo chuchnął, wstrząsnął się i dalej ciągnął swoją opowieść:

– Cudowne koniki! Ale mówiłem sobie, kiedy mnie tak brała żądza, aby ich popróbować, żem nie jakiś giez przecież, ale wampir, i to nie pierwszy lepszy! No i wreszcie jest też przyczyna trzecia, wstydliwa, lecz czuję, że wam, panowie, zdradzić ją powinienem. Czasami nawet wampir odczuwa potrzebę, aby się wyspowiadać. Nazwisko, które noszę, przewijało się w dziejach Rzeczpospolitej od średniowiecza. Ale nie zawsze zapisywało się w annałach złotymi zgłoskami. Zwłaszcza w połowie XVIII wieku. Mój bliski krewny – niestety, bywało, że nawet nas mylono – brał pieniądze od obcych dworów. Na sejmie grodzieńskim… – Stomirowski zająknął się, wyraźnie zmieszany. Widocznie jednak szczerze postanowił publicznie wyznać rodowy grzech, gdyż, wychyliwszy dla kurażu stopkę siwuchy, ciągnął dalej: – Cóż… Tradere patriam podłość to najgorsza. Tentowany był on i na szkodę kraju działać począł… Pojmujecie, panowie? – i skierował spojrzenie na Olejarskiego.

– A… dyć… Jużci – wybełkotał Olejarski, który bez większego powodzenia od dwóch miesięcy uczęszczał na kurs zorganizowany w ramach walki z analfabetyzmem. Kiedyś nawet pomylił tabliczki z nazwiskami na sąsiadujących ze sobą grobach i rodziny zmarłych zrobiły z tego powodu piekielną awanturę. Z historii wiedział tyle, co sam jej zobaczył w miasteczku – w każdym razie był przekonany, że nastała teraz sprawiedliwość dziejowa.

– Hańbę ciążącą na moim rodzie postanowiłem zmyć krwią – ciągnął dalej hrabia.

– Ale przecież nie własną? – wtrącił Jurasz trochę złośliwie.

– Cóż to za różnica! – Stomirowski machnął ręką.

Zawartość butelki znikała w szybkim tempie.

– Zaraz! – zawołał w pewnym momencie Jurasz, tknięty nagłym domysłem. – A landrat Merckel?

Podczas niemieckiej okupacji Angelus Merckel, przezywany „Aniołkiem”, dał się dobrze we znaki mieszkańcom naszego powiatu. Okropnie gnębił chłopów, żelazną łapą ściągając wyśrubowane kontyngenty. Z jego rozkazu na rynku w miasteczku powieszono latem 1943 roku siedmiu Bogu ducha winnych zakładników. Niedługo potem Merckela znaleziono martwego w jego własnej sypialni, na piętrze willi dobrze strzeżonej przez wartowników. Sprowadzony z Sieradza lekarz nie potrafił jednoznacznie określić przyczyny śmierci, krążyły na ten temat przeróżne fantastyczne pogłoski.

Kiedy padło nazwisko landrata, Stomirowski w odpowiedzi tylko skłonił się skromnie.

– Czarna Wólka to także pańska robota, panie hrabio? – wtrąciłem nieśmiało. Ani mnie, ani Jurasza nie było wtedy w tych stronach, wiedzieliśmy jednak świetnie, co się tu wydarzyło. W trzecią zimę niemieckiej okupacji zginął pod Czarną Wólką, odległą od miasteczka o piętnaście kilometrów, motocyklowy patrol. Trupy żandarmów miały potwornie rozpłatane gardła. Wściekli gestapowcy przeprowadzili śledztwo, chętnie by puścili za to z dymem całą osadę, gotowi skorzystać z byle pretekstu, ale w końcu oni także musieli uznać, że takich ran nie mógł zadać człowiek. Ostatecznie przyjęto, że na motocyklistów rzucił się wściekły wilk, przykazano chłopom, aby rozejrzeli się za tą bestią i na tym sprawa zakończyła się.

– Za pozwoleniem! – powiedziałem już odważniej, bo hrabia lekko rozpromienił się na wzmiankę o Czarnej Wólce. – Ale przecież trafiają się nieszczęśnicy, których siłą wcielono do wojska. Bywają wśród nich porządni ludzie,

– Toteż ja nie wszystkich użytkuję jak popadło – odparł hrabia nieco obrażonym tonem. – Czerwone wyczuwam z daleka – dodał z przekonaniem i spojrzał przy tym wymownie na Olejarskiego, który zaczerwienił się i podciągnął pod siebie nogi w wyglansowanych oficerkach.

– W ogóle, to przecież niekiedy przydaje się krwi upuścić społeczeństwu – Jurasz wyciągnął kolejną butelkę. – Oczywiście tej najgorszej, która rodzi występek…

W pewnej chwili ktoś pociągnął mnie za rękaw. Obejrzałem się – Olejarski dawał mi znaki spod piecyka.

– Możemy go teraz załatwić… – szeptał w podnieceniu.

– Kogo? Hrabiego? – zdziwiłem się.

– Przecież to wampir! Sam się przyznał!

No i co z tego! – odepchnąłem Olejarskiego i wróciłem do pasjonującej rozmowy ze Stomirowskim.

Czas upływał nam szybko, ale alkohol stopniowo począł hrabiemu już dobrze szumieć w głowie. Pochylił się do Jurasza:

– Tolek, jeśli ktoś ci wejdzie w drogę, to powiedz tylko, a ja go… – kłapnął sugestywnie szczęką.

Stomirowski: Pozdrowienia z Hawany
Przewiń na górę