Książka miesiąca: maj

Modny ostatnio horror wiejski stał się w Polsce popularny głównie za sprawą Stefana Dardy. Groza w swojskim wydaniu najwyraźniej przypadła czytelnikom do gustu, bo tuż po wielkim sukcesie Domu na Wyrębach i serii Bisy pojawił się cykl Piotra Kulpy Pan na Wisiołach, również bardzo entuzjastycznie przyjęty przez odbiorców. I chociaż znam i lubię powieści obu tych autorów, chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jedno nazwisko, które świetnie wpisuje się w ten nurt, jednak przeszło na rynku niemalże bez echa.
Joanna Łańcucka debiutowała w 2013 roku rewelacyjnym tytułem Stara Słabioniowa i Spiekładuchy. Powieść, mimo tego że znalazła się, obok Wielu demonów Jerzego Pilcha czy Żony rzeźnika Izabeli Szolc, na liście do głosowania Kapituły Nagrody imienia Stefana Grabińskiego w 2014, to jednak nie trafiła nawet do grona nominowanych. Moim zdaniem niesłusznie, ponieważ dzieło Łańcuckiej z pewnością zasługuje na to, aby je wyróżnić, albo chociaż uważnie mu się przyjrzeć.

„I po cóż te z Piekła duchy
(…)
Niechaj przyjdą na podsłuchy,
na Wesele, gdzie muzyka…
(…)
Muzyka ich chwilę popieści;
duch taki na chwilę przystanie,
a potem, jako dym, znika.”
/S. Wyspiański, Wesele/

Tym cytatem Łańcucka otwiera swoją książkę, składając tym samym obietnicę powrotu do korzeni i podjęcia próby zmierzenia się z tym, co w nowej rzeczywistości zostało zapomniane. Stara Słaboniowa… to pełna magii, tajemnic i słowiańskiej mitologii, a także ludowych wierzeń historia, tocząca się w niewielkiej wsi gdzieś przy wschodniej granicy. Tytułowa bohaterka to staruszka, która wrosła w swojski krajobraz tak dalece, że mogłoby się wydawać, iż jest starsza od Capówki i wszystkich jej mieszkańców. Żyje samotnie na uboczu, a jednak wie wszystko nie tylko o życiu sąsiadów, ale także o siłach nieczystych, raz po raz nękających osadę. Zna wszystkie diabelskie sztuczki i broni rodzinnej miejscowości przed Złym w dzień i w nocy, ale potrafi zaradzić również na przyziemne, ludzkie kłopoty.
Przyglądając się Starej Słaboniowej… trudno uwierzyć, że mamy do czynienia z debiutem. Autorka, która na co dzień podejmuje szeroko zakrojone działania artystyczne, parając się malarstwem, rzeźbą i rękodziełem, niezwykle plastycznie opisuje świat przedstawiony. Świat, w którym czas płynie wolniej, gdzie zapachy, smaki i odgłosy polskiej wsi docierają do nas na każdym kroku, z każdą kolejną stroną coraz intensywniej. Czytelnik niepostrzeżenie zanurza się coraz głębiej w przestrzeń magii, której pełno czai się w każdym zakamarku powieściowej Capówki, i wraz z jej mieszkańcami na zmianę to odrzuca ludowe bajanie, to znów zdaje się wierzyć w Zmory i Przypołudnice.
Przesiąknięta klimatem dawnych, babcinych opowieści, stylizowana na gawędę historia sączy się leniwie, niespiesznie odkrywając kolejne karty ludzkich tajemnic i dramatów, przeplatanych widziadłami nie z tego świata. Mistrzowsko poprowadzona narracja zdaje się delikatnie kołysać czytelnika w rytm cykania świerszczy i trzasku drew w palenisku. Jednak to nie narracja, a dialogi, zasługują u Łańcuckiej na szczególne wyróżnienie. Misternie utkane z wiejskich powiedzeń i zapomnianych przysłów, są pełne charakterystycznego zaciągania i gwarowych zwrotów, właściwych dla wschodniego rejonu kraju. To właśnie wypowiadane przez Słaboniową słowa, jakich próżno szukać wśród współczesnych wielkomiejskich społeczności, w głównej mierze odpowiadają za pewne odrealnienie świata przedstawionego oraz na nieco sentymentalną podróż w czasie. I mimo że Stara Słaboniowa… nie przeraża i nie szokuje jak znany nam horror, to z pewnością warta jest tych kilku wieczorów, podczas których przechadzając się uliczkami Capówki napotkamy małe i duże strachy. Nie wiem, czy zdołają Was przerazić. To zależy, jak mocno w nie uwierzycie.

Książka miesiąca: maj
Przewiń na górę