Campbell i Smith, czyli groza z celulozy

Raz na jakiś czas w horrorowym światku pojawia się tytuł, który szybko robi zawrotną karierę. Tak było z wydanymi w Polsce w 2007 roku „Ruinami” Scotta Smitha i trzy lata później – „Najciemniejszą częścią lasu” Ramseya Campbella. Zestawienie tych dwóch powieści nie jest przypadkowe, bowiem obaj pisarze wzięli na warsztat raczej rzadki w tym gatunku temat – rośliny. Różni ich za to praktycznie wszystko inne, począwszy od tego, że Ramsey jest uznawany za legendę grozy na świecie, a Smith ma na swoim koncie zaledwie jeden horror.

Autor „Ruin” dokonał rzeczy pozornie niemożliwej, czyniąc z pnącza cwanego i okrutnego mordercę. Trudno jego powieść nazwać literackim slasherem i na pewno w krwawych opisach nie dorównuje przodownikom tego gatunku, ale już na pierwszy rzut oka widać, że roślina z powieści nie bawi się w psychologiczną grozę i pokazywanie niewyraźnych kształtów w mroku, jak ma w zwyczaju las z powieści Campbella. Bohaterowie nie tyle czują nieokreślone zagrożenie, co fizyczny ból – proza Smitha odwołuje się do ciała, nie do ducha. Budowanie atmosfery w „Ruinach” opiera się na realnych wydarzeniach i wymiernym niebezpieczeństwie – uwięzieni na pozostałościach po świątyni bohaterowie mogą umrzeć z konkretnych powodów: wycieńczenia, braku wody i pożywienia, ran odniesionych przy próbie ucieczki. Roślina robi wszystko, co w jej mocy, by ich osłabić. „Co w jej mocy” to kluczowe określenie – pnącza są nienaturalnie mobilne, krwiożercze i sprytne. Nawet jeśli nie wiemy w jaki sposób, wiemy co robią – ruszają się, imitują dźwięki i próbują skolonizować ciała swoich gości.

O ile nie można odmówić powieści Smitha pewnego klaustrofobicznego klimatu, straszy ona głównie poprzez sceny fizycznego zagrożenia i gore. I robi to świetnie – pisarz potrafi bardzo umiejętnie wykreować postaci, zbudować między nimi realistyczne napięcie i po wrzuceniu ich w ekstremalne sytuacje na tyle przekonująco pociągnąć ich wątki, by nie dało się w żaden sposób uciec od koszmaru uwięzionych w ruinach bohaterów. Smith nie nęci czytelnika nieokreśloną grozą. Nie wabi lękiem bez wyraźnego źródła. Dobrze uchwycili to twórcy ekranizacji – większość scen dzieje się przy pełnym słońcu. Największa groza nie jest zarezerwowana dla nocy, ale dzieje się przy stuprocentowej widoczności i nie ma tam miejsca na niedopowiedzenia. Bohaterowie mogą sobie tłumaczyć, że pewne rzeczy tylko im się wydają, ale bardzo szybko ich wątpliwości są rozwiewane – Smith nie bawi się z czytelnikiem w kotka i myszkę, ale rzetelnie ich przeraża tym, co widoczne od A do Z. Jego roślina nie udaje niewinnej – jest źródłem wyrazistej, krwawej grozy i wypada się tylko cieszyć, że mimo ograniczeń, jakie narzuca taka tematyka, Smith napisał jeden z najbardziej emocjonujących horrorów opartych na metodycznym wybijaniu bohaterów.

Powieść Smitha – choć, zdawałoby się, bardzo oryginalna – w istocie wpisuje się świetnie w ramy typowych horrorów, tym razem po prostu obierając sobie roślinę za mordercę. Oto mamy grupkę niczego nieświadomych turystów , których znowu dopada nieznane, a w tle pobrzmiewają aspekty postkolonialne. W przypadku lasu – głównego straszaka u Campbella – jest to coś o wiele bardziej niejednoznacznego. Rośliny Smitha są jednoznacznie mordercze i nawet w dużej mierze wytłumaczalne – to taka duża, wredna rosiczka; krwiożerczy bluszcz na sterydach. Nawet głosy, które słyszą bohaterowie, dałoby się jakoś pokrętnie uwiarygodnić, a choćby i nie do końca, to naukowa otoczka powieści Smitha – z bohaterem-lekarzem na czele – zachęca do tego typu dywagacji. Tymczasem Campbell jasno daje do zrozumienia – głównie poprzez postać Heather – że wszelkie próby wytłumaczenia tego, czym jest las, są jałowe. Ba! Jego twór nie da się nawet łatwo opisać za pomocą pojęć, w które wyposaża nas doświadczenie wyniesione z lat przebywania z horrorami – nie jest to ani zwykły duch, ani klasyczny potwór, trudno to nazwać czymkolwiek, co zazwyczaj serwują nam pisarze grozy. Nie znaczy to, że cała książka jest na wskroś oryginalna – tak naprawdę korzysta z wielu znanych już motywów, choćby tych związanych z chorobą psychiczną czy bujną wyobraźnią dzieci. Obie powieści łączą w sobie elementy innowacji ze starymi jak świat zagrywkami.

Mówi się, że współczesny horror zwrócił się ku fizyczności i zajmuje się głównie tym, co może nas zaboleć; co może lub czego nie może znieść nasze ciało, nie psychika. Tymczasem las Campbella jest wybitnie niecielesny. Straszny nas w nim wszystko, tylko nie to, co stanowiłoby bezpośrednie i realne zagrożenie dla naszego zdrowia fizycznego – las oddziałuje wyłącznie na nasz umysł. W zasadzie Ramsey nigdy do końca nie odkrywa przed nami tajemnicy lasu i tego, co tak naprawdę w nim nas przeraża. Owszem, mamy pewien namacalny dowód jego wpływu, ale tak naprawdę pochodzi on z zewnątrz, a prawdziwa natura zagrożenia pozostaje w sferze domysłów. W „Ruinach” terror przekazywany jest przez dotyk i to cielesny, bezpośredni kontakt niesie za sobą niebezpieczeństwo. Tymczasem u Campbella las potrafi wywierać swój wpływ tylko na naszą psychikę, nie imając się w ogóle naszych organizmów. Cielesny kontakt ze złem w „Najciemniejszej…” jest zredukowany do absolutnego minimum, a u Smitha – wyraźnie wyeskponowany.

I właśnie domysły są w „Najciemniejszej…” kluczowe. Doskonale ilustruje to okładka anglojęzycznego wydania i to, jak został ten obraz zmieniony w reedycji. W oryginale działa wyłącznie nasza wyobraźnia, a iluzja jest doskonała – widzimy twarz ułożoną z fragmentów runa leśnego i liści, ale tak naprawdę jej tam nie ma. Z kolei nowsze wydanie dodaje już – w duchu nowego, dosłownego i cielesnego horroru – jej dokładniejsze rysy, które, choć dalej w cieniu, nadają okładce ton i wymuszają jednoznaczną interpretację. Tego Campbell nie robi – nigdy nie daje odpowiedzi, czy bohater naprawdę widzi to, co mu się zdaje, czy to tylko kolejna sztuczka jego wrażliwego umysłu. Autor wręcz bombarduje nas opisami czających się w cieniu lasu postaci, ale nigdy nie jest dosłowny i zawsze każe swoim bohaterom zrzucać winę na zmęczenie czy grę świateł, pozostawiając czytelnika w niewiedzy.

Nawet nie zamierzam zastanawiać się nad tym, która powieść przypadła mi bardziej do gustu i którą uważam za skuteczniejszą w straszeniu. Nie jestem jedną z tych osób, które wielbią grozę opartą na niedopowiedzeniach i uważają, że przez to ich gust jest bardziej wyrafinowany. Zawsze doceniałam i doceniać będę dobrze napisane sceny gore. Najciekawsze i najwspanialsze w opisywanym zestawieniu jest to, że obie wizje – wszechobecność sugestii Campbella i bolesna dosłowność Smitha – działają na nas równie mocno. Dwie skrajnie różne metody, a tak jednoznacznie przerażający wynik – to właśnie magia różnorodności horroru.

Campbell i Smith, czyli groza z celulozy
Przewiń na górę