Głód

Cthulhu and R'lyeh

Jessica spojrzała na niego pozbawionym wyrazu wzrokiem.

– Chodzi o psychozę Wendigo – wyjaśnił Salomon, upychając rzeczy w walizce tak aby dopiąć zamek. – Profesor Windsmouth nazywał to psychicznym zaburzeniem, które objawia się nieustannym pragnieniem jedzenia ludzkiego mięsa. To nie jest nawet kanibalizm, to po prostu obżarstwo, jak…

Urwał nagle, gdy zauważył, że dziewczyna powoli ruszyła w jego stronę. Uniósł głowę i dopiero wtedy dostrzegł, że Jessica w prawej dłoni ściska długi kuchenny nóż. Spojrzał jej w oczy, ale odpowiedziała mu pustka.

Cofnął się o krok i trafił plecami na ścianę. Wahał się o sekundę za długo i dziewczyna stanęła między nim a drzwiami. Chciał przemówić do niej, krzyknąć, zrobić cokolwiek, ale język uciekł mu w głąb gardła. W pokoju panowała absolutna cisza, zakłócana tylko skrzypieniem desek uginających się pod stopami dziewczyny.

I gdzieś w jego głowie głos, który nie był ani jego głosem, ani jej głosem powtarzał przerażającą rymowankę. Chłód łamie w kościach, w żyłach płonie głód, mówił. To, co uczyniłem obraża mój ród. Chłód łamie w kościach, w żyłach płonie głód. Życie za życie, gdy wokół lód.

– Jess… – wyszeptał. Drgnęła, jakby rozpoznała jego głos. Wyciągnął dłoń, chcąc ująć łagodnie jej nadgarstek; spokojnym, czułym ruchem wyciągnąć ostrze spomiędzy jej długich, bladych palców.

Nagle szarpnęła całą ręką, nóż świsnął w powietrzu, a Salomon syknął z bólu i uderzył plecami o ścianę. Spód jego lewej dłoni przecinała czerwona wstęga, a grube krople krwi zaczęły kapać na podłogę. Twarz Jessiki wykrzywił nienawistny grymas, dłoń z nożem uniosła się do góry i spadła. Gunn uskoczył w bok, potykając się o stojący obok taboret, a ostrze przecięło powietrze i zachrobotało o ścianę. Dziewczyna nie ustępowała ani na moment – nim Salomon odzyskał równowagę, cięła go po plecach, rozcinając sweter, koszulę i skórę na grzbiecie. Mężczyzna zawył i skoczył przed siebie, wpadł na łóżko, zahaczył nogą o krawędź ramy i upadł na podłogę tuż pod oknem. Nie zdążył się poruszyć, gdy dziewczyna była już na nim i wiedział, że tylko ułamki sekundy dzielą go od śmierci. Szarpnął się gwałtownie, chwycił prawą dłonią za ramię siedzącej na jego grzbiecie Jessiki i – obracając się na bok – pchnął ją z całej siły na ścianę. Poderwał się na nogi, gotów rzucić się i walczyć o nóż, ale nie było takiej potrzeby – dziewczyna uderzyła skronią w parapet, wypuściła broń z dłoni i powoli osunęła się na podłogę, jakby układając się do snu.

Salomon przysiadł ponownie na podłodze i przez chwilę po prostu obserwował dziewczynę, zachłannie łapiąc powietrze. Dopiero widok krwi na dłoni przypomniał mu, że jest ranny.

Nóż schował pod łóżko, po czym porwał jedną ze swoich koszul na pasy i obwiązał dłoń oraz ranę na plecach. Wiedział, że prowizoryczne opatrunki szybko nasiąkną krwią, i że przydałoby się założyć szwy, ale nie miał na to czasu.

Otworzył ukrytą kieszeń w walizce i wyciągnął z niej niedużego, sześciostrzałowego smith&wessona. Wsunął pistolet za pasek, schował do kieszeni wszystkie dokumenty i pieniądze, po czym ubrał nieprzytomną dziewczynę w płaszcz. Podniósł ją z bolesnym syknięciem, czując jak po plecach spływa mu strużka krwi. Wolno, krok za krokiem, ruszył do drzwi, a później w dół schodów.

Wyszedł na zewnątrz i niemal natychmiast usłyszał przeraźliwy krzyk, dobiegający z któregoś z sąsiednich domów. Zaczęło się, pomyślał ze zgrozą. O Boże, zaczęło się naprawdę. Zwariowali. Całe miasteczko postradało zmysły.

Rozległ się kolejny wrzask, ale zaraz coś grzmotnęło ciężko i krzyk przeszedł w stłumiony jęk, a później nastała cisza. Paskudna, złowieszcza cisza właściwa cmentarzom.

Salomon ruszył w stronę ulicy i wtedy do jego uszu dotarł stukot końskich kopyt. Zaraz dołączył do niego terkot kół i zza zakrętu wyłoniła się pozbawiona woźnicy bryczka. Gunn zatrzymał konie i ułożył Jessicę wewnątrz powozu, sam zaś zajął miejsce na koźle, dziękując Bogu za nieoczekiwany dar. Uparcie starał się nie myśleć o plamie zaschniętej krwi, na której musiał usiąść, żeby móc powozić.

Dotarli na dworzec kilkanaście minut później. Salomon wniósł dziewczynę prosto na peron i ułożył ją na skrytej pod wątłym daszkiem ławeczce. Nie miał pojęcia, o której przyjedzie najbliższy pociąg ani dokąd będzie zdążał, ale Gunn zamierzał z niego skorzystać. Miał zobowiązania wobec Gickhama, to prawda. Jednak przede wszystkim miał zobowiązania wobec Jessiki. Poza tym, jeśli Gickham sam nie oszalał, to z pewnością widział, co się dzieje i wyciągnął odpowiednie wnioski.

Pośród ołowianego nieba udało się Salomonowi rozpoznać nieco ciemniejszy kłąb dymu. Mężczyzna sięgnął do kieszeni żeby wyjąć pieniądze na bilety i natrafił dłonią na leżącą luzem karteczkę. Wyciągnął ją i rozpoznał na niej pismo Jessiki. Dziewczyna musiała trzymać ją w swoich dokumentach.

Pierwsza seria tajemniczych zgonów w New Gido – luty 1857. Cztery osoby, w tym Jeremiah Collins.

Salomon był pewien, że słyszał już nazwisko Collins w kontekście New Gido. Przez chwilę próbował przypomnieć sobie kiedy mogło to mieć miejsce, ale po chwili zrezygnował. Czytał dalej.

Druga seria. Luty/marzec 1885. Sześć potwierdzonych ofiar, dziewięć domniemanych. Między innymi Christine Gickham.

Trzecia seria – marzec 1913. Przynajmniej pięć osób, w tym Benjamin Gickham.

Pomysł na tytuł: Mordercze zimy w New Gido?

Porozmawiać z Gickhamem. On jest ostatni.

Salomon z trudem przełknął ślinę. Jessica z pewnością na coś trafiła… tylko na co? Napisała, że Gickham jest ostatnim… kim? Lista ofiar wydawała się wzrastać z każdą kolejną serią. I te daty… coś nie dawało mu w związku z nimi spokoju… coś co dziewczyna przeoczyła i on okaże się ostatnim durniem jeśli też tego nie dostrzeże.

Pociąg ogłosił swoje przybycie przeciągłym gwizdnięciem. Zaczął zwalniać i lada moment miał stanąć w New Gido.

Wtedy właśnie Salomon to dostrzegł.

– Daty – mruknął pod nosem. – Kolejne serie mają miejsce w równych odstępach, co dwadzieścia osiem lat.

Pisk hamulców obudził dziewczynę. Jessica drgnęła i zaczęła wodzić wokół zagubionym wzrokiem. Ułamek sekundy później skrzywiła się i przyłożyła dłoń do opuchniętej skroni. Salomon zdawał się tego nie dostrzegać. Myślał intensywnie, poszukując odpowiedniej drogi. Wiedział, że jest o krok od odkrycia czegoś ważnego.

Mam, pomyślał i nagle wszystko zaczęło mieć sens. Nie do końca, ale jednak.

Dokładnie dwadzieścia osiem lat przed pierwszą serią tajemniczych zgonów dwaj ludzie przy pomocy Indianina Nszo-czuny odnaleźli złoto w strumieniu i postanowili założyć New Gido. Awanturnicy o nazwiskach Collins i Gickham.

– Sal? – odezwała się Jessica. – Sal, co się… czemu tu jesteśmy?

Milczał. Później spojrzał jej w oczy i ścisnął jej dłoń.

– Musisz wracać do Bostonu. Tutaj jest niebezpiecznie.

– Co… a ty?

– Ja muszę zostać.

– Czemu?! Nie pojadę bez ciebie!

– Musisz – odparł. Nie miał siły na negocjacje. Chyba wyczuła to w jego głosie, bo nie protestowała.

Dopiero wtedy zauważyła przesiąknięty krwią opatrunek na jego dłoni.

– Co ci się stało? Kto ci to zrobił? – spytała. Później znieruchomiała z otwartymi ustami. Coś w jej oczach mówiło mu, że dziewczyna zna odpowiedź. Że pamięta.

Nie odpowiedział, a ona nie pytała o nic więcej. Spuściła wzrok.

– Jadą państwo? – krzyknął konduktor, wychyliwszy się z wagonu.

– Jedź, Jess – powiedział Gunn, muskając zdrową dłonią jej policzek. – Spotkamy się w Bostonie.

Dziewczyna skinęła głową, cmoknęła go na pożegnanie, po czym chwyciła walizę i podeszła do wagonu. Pociąg ruszył, gdy tylko pokonała ostatni schodek.

Z każdym kolejnym krokiem Gunn coraz bardziej żałował, że nie uciekł z miasta wraz z Jessicą. Przekradał się od domu do domu, od ściany do ściany, tak, aby jak najtrudniej było go dostrzec ewentualnym obserwatorom. Miał powody do ostrożności.

Głód
Przewiń na górę