Dlaczego lubimy się bać?

Pytanie to nasuwało mi się już od dłuższego czasu i dość niepokojąco mnie dręczyło. Jak to się dzieje, że ludzie z własnej, nieprzymuszonej woli czytają książki czy oglądają filmy, które mają wywoływać uczucie strachu? Po co brnąć przez sterty ciał, kałuże krwi, hordy potworów z nerwami napiętymi jak postronki? Krótko mówiąc: Dlaczego lubimy się bać?

Pytanie paradoksalne? I tak, i nie. Człowiek pomimo swoich oczywistych i naturalnych – nazwijmy to – „skłonności” do odczuwania stanu bezpieczeństwa, radości, przyjemności itp. potrzebuje też, o dziwo, odczuwać strach. Tak jak stan spokoju jest oczywisty i rozwodzić się nad nim teraz niepodobna, tak potrzeba odczuwania strachu jest już zastanawiająca. Od jak dawna głowiono się nad tą materią, trudno powiedzieć, niemniej pierwsza praca traktująca o tzw. „paradoksie horroru” to XVIII-wieczny esej Johna i Anny Leatiti Aikinów zatytułowany On the Pleasure Derived From Objects of Terror (O przyjemności czerpanej z obiektów grozy), a także artykuł ich autorstwa An Enquiry into those Kind of Distress whitch excite agreeable Sensations (Rozważania nad takimi rodzajami przykrości, które wzbudzają przyjemne doznania).

Nim rozpędzę się i wyłożę kawę na ławę, śpieszę nadmienić sprawę pewnie oczywistą, ale według mnie wartą powiedzenia jednak na głos. Otóż natura człowieka ma dwa oblicza. Zaspokojenia potrzebuje zarówno jasna, jak i ciemna strona. Klucz leży, jak sądzę, w proporcjach. Stałe poczucie zagrożenia i niepewności wykańcza psychicznie, a dawkowane odpowiednio bez wątpienia oczyszcza. Różnica tkwi też w samym rodzaju strachu. Horror z białych kart czy srebrnego ekranu to dawka bezpiecznego strachu, na który można sobie pozwolić bez konsekwencji.

Instynkt pierwotny

Czasy się zmieniają. Świat ulega zmianom, a co za tym idzie człowiek również. Jednak w każdym z nas pobrzmiewają echa „dawnych dni”. W czasach pierwotnych człowiek stanowczo więcej czasu znajdował się pod wpływem strachu. Ba! Mało tego. Lęk, niepewność, trwoga były nieodłącznym elementem jego życia. Współcześnie poziom odczuwania strachu jest o wiele niższy. Bądź co bądź żyjemy jednak w epoce zgoła bezpiecznej, jeśli porównywać ją z okresem pierwotnym. Wołający z przeszłości „niedobór” strachu musi być uzupełniany. Być może jest to przyczyna, dla której ludzie sięgają po książki i filmy grozy. Jednak teza taka zawiera w sobie pewien element ryzyka, bowiem wnioskiem byłoby, iż miłośnicy grozy mają w sobie więcej „pierwiastka prymitywnego”. Parafrazując słowa większych od siebie, powiem, że nie chcem i nie muszem się z tym zgadzać. Toteż się nie godzę.

Lovecraftowska teoria przeżycia religijnego 

Skoro wdepnąłem już w epokę pierwotną, warto pozostając w kontakcie z nią przedstawić pogląd na sprawę niekwestionowanego klasyka gatunku – H. P. Lovecrafta. W traktacie Supernatural Horror in Literature pisze on, iż groza kosmiczna – jak ją określa – łączy się z pierwotną, zakorzenioną w ludzkiej psychice fascynacją tym co nadludzkie, nadnaturalne, cudowne. Człowiek zatem, czytając literaturę odnosząca się do zjawisk nadprzyrodzonych odczuwa coś na kształt religijnego przeżycia. Pomimo więc strachu przed istotą nadprzyrodzoną, ona go pociąga i fascynuje, co jest uwarunkowane jego wrodzoną skłonnością do admiracji bóstw. I tu kółko się zamyka. Myśl pisarza z Providence nie kończy się w tym miejscu. Stwierdza on, że osoby sięgające po literaturę grozy mają zdolność do przeciwstawiania się światopoglądowi materialistycznemu, a także wyróżniają się większą wrażliwością, elastycznością wyobraźni, umiejętnością bardziej abstrakcyjnego myślenia.

Teza Lovecrafta jest jednak niestety ograniczona i egoistyczna. Ograniczona, ponieważ nie można jej odnosić do całego gatunku. Nie wszystkie książki czy filmy spełniają fundamentalny tutaj warunek „kosmicznego strachu”. Natomiast egoistyczna (choć warta pochwały), gdyż wydaje się, że Lovecraft w trosce o fanów objaśnił im mechanizm odbioru swoich dzieł, dodatkowo doprawiając tekst komplementami.

Lovecraftowską teorię można by jeszcze rozszerzyć dodając jeden element stanowiący o magnetyzmie strachu. Otóż literatura opisująca kulty, bóstwa, krwawe rytuały, oddawanie czci jakimś istotom etc. może być formą lokacji uczuć religijnych. W dobie areligijności i wartości pozytywistycznych duchowość jest niezaspokajana. Tymczasem potrzeba doświadczania przeżyć nadprzyrodzonych – powiedzmy nawet – quasi-religijnych jest tak samo głęboko zakorzeniona w ludzkiej naturze, co sam strach.

Niedobory emocji, czyli psychoanalityczne podejście 

Uzupełnianie deficytów emocji poprzez literaturę szeroko rozważał Ernest Jonem w On the Nightmare. Jest to podejście psychoanalityczne z wyraźnie freudowskim zabarwieniem. Krótko mówiąc, polega na doszukiwaniu się w czytanych książkach niespełnionych pragnień, czy nienasyconych emocji. Niezdrowo dociekliwych odsyłam do wymienionej pozycji, bądź Filozofii horroru N. Carrolla. Ja z racji swego wrodzonego braku cierpliwości i nabytej ignorancji wobec freudowskiej myśli zdobywam się jedynie na zasygnalizowanie sprawy. Niech wystarczy za moje usprawiedliwienie, iż dla Jonesa wampir równa się poczuciu tęsknoty za zmarłym krewnym z elementami oralnego seksu (ssanie, gryzienie). Egzorcysta czy Carrie to „forma zaspokojenia dziecięcej wiary w nieograniczoną potęgę hamowanej złości.”

Katharsis

Czerpanie satysfakcji z opisów obłażącej ze skóry twarzy czy scen odżynania kończyn może nieco zastanawiać. Na co to komu? Czyżby niespełnione marzenia o karierze szpitalnej bądź odchyły psychiczne? Osobiście skłaniałbym się ku bardziej klasycznemu podejściu do tej kwestii. Przepuszczanie przez swoją wyobraźnię grozy niesie ze sobą ogień oczyszczenia. Zadaniem starożytnych sztuk było wywołać w widzu katharsis. Poczucie oczyszczenia, rozładowania uczuć w bezpiecznej formie obserwacji scenicznej tragedii. Współczesny horror funkcjonuje też według tego mechanizmu, a i czytelnik, choć wieki całe późniejszy, ma te same potrzeby. Dzisiejsze katharsis grozy to oczyszczenie ze szczyptą pocieszenia. Bądź co bądź miło jest uświadomić sobie, że to, co nam się przydarza, to jednak pikuś przy tym, czego doświadczają bohaterowie horroru.

Estetyka i ciekawość 

Warto czasem sprawę spróbować ugryźć z innej strony. Czym jest tak naprawdę horror, że nie jest romansem, thrillerem detektywistycznym czy innym przygodowcem? Czyli wyróżniki. Ja ograniczę się tylko do dwóch: groza i tajemnica.

Obecność grozy, czyli np. opisu patroszenia zwłok, nie stanowi celu samego w sobie. Jego istnienie warunkuje opowiadana historia, która dostarcza doznań estetycznych i sprawia odbiorcy przyjemność. Strach wywoływany jest więc by podtrzymać napięcie, zaś sam czytelnik znosi go przedkładając uznanie dla kunsztu rzemiosła nad budzącą w nim odrazę scenę.

Dalej – tajemnica. Fabuła horrorów prowadzona zwykle jest tak, by „liznąwszy” niezwykłej historii krok po kroku poznawać jej szczegóły. Strach, jaki wywołują odrażające „smaczki”, jest wypierany przez ciekawość, tymczasem „smaczki” są katalizatorem wzmagającym apetyt na dalsze rozdziały historii.

Istnieje jeszcze jeden aspekt, o którym trzeba napomknąć przy okazji tej teorii. „Niech mi więc wolno będzie stwierdzić, że to nie aberracje fizyczne czy psychiczne nas przerażają, lecz brak porządku, który się w takich sytuacjach objawia”, tłumaczy nie kto inny, jak Stephen King. Horrory zwykle zbudowane są na zasadzie wprawiania w świat istniejący sytuacji bądź potworów, które w świecie realnym nie mają racji bytu. Osadzanie ich w nasz świat powoduje u nas wstrząs i obrzydzenie. Ktoś zapytałby pewnie teraz: dlaczego istota ta musi być koniecznie straszna i wywoływać odrazę? Otóż bez wywoływania strachu horror nie spełniłby swojego zadania odkrycia tajemniczej historii. Czytelnik zaś, aby być ukontentowany z odkrywania, musi poddawać się grozie. „Potwór […] fascynuje z tego samego powodu co odrzuca” – czytamy w Filozofii horroru. Dodatkowo na ciekawość można sobie pozwolić i podjąć ryzyko strachu z uwagi na bezpieczną formę fikcyjnych emocji. Groza książkowa czy filmowa jest właśnie o tyle kusząca, że smakowana jest przez okno wystawy. Wiadomo, że lepszy lizak bez papierka, ale jeśli idzie o grozę, bać się wolimy i lubimy bezpiecznie. Bezpieczny strach ma dla miłośników gatunku wartość odżywczą i właściwości relaksacyjne.

Renesans grozy

„Potworność fascynuje nas, ponieważ odwołuje się do konserwatywnego republikanina w trzyczęściowym garniturze, którego wszyscy mamy w sobie. Kochamy potworności i potrzebujemy jej, ponieważ utwierdza ona porządek, którego wszyscy jako istoty ludzkie łakniemy” – twierdzi King. Nie stanowi zaskoczenia, że czas relatywnego spokoju społecznego, dobrobytu, poczucia bezpieczeństwa etc. niesie ze sobą rozwój grozy. Sytuacja społeczno-polityczna jest więc odwrotnie proporcjonalna do rozwoju gatunku. Polski rynek horroru – że tak go nazwę – przeżywa obecnie okres renesansu. O ile w literaturze byłbym nieco bardziej powściągliwy z szafowaniem tym terminem, o tyle kino grozy w Polsce odżyło. Nie mówię tutaj rzecz jasna o rodzimych produkcjach, bo i nie ma o czym mówić. Niemniej multipleksy prezentują coraz bogatszą ofertę zagranicznych filmów (sensu largo) grozy. Cieszy taki obrót sprawy, niewiadomo tylko jak długo stan rzeczy potrwa. Według głosów pesymistyczno-szydeczo-złośliwych niedługo groza fikcyjna poleci na łeb na szyje w odstawkę, bowiem wybory wygrał ten a nie inny kandydat. Ja się jednak nie martwię. Niezależnie czy prognoza ta sprawdzi się czy nie, grozy będziemy mieć pod dostatkiem.

Dlaczego lubimy się bać?
Przewiń na górę