Cienie spoza czasu

Udany start

Ach, ten Lovecraft… Już trzy czwarte wieku spoczywa w grobie, śniąc swój wieczny sen, a nadal przyciąga ludzkie umysły. Gdzie nie spojrzeć, niemal wszędzie widać ogromny wpływ jego twórczości. Najlepsze powieści Mastertona, Koontza, a nawet Kinga zawierają odniesienia do dziwaka z Providence i mitologii Cthulhu. Macki te rozciągają się tak rozlegle, że należy wręcz mówić o osobnym gatunku rozrywki, składającym się z filmów, komiksów, różnego rodzaju gier, a przede wszystkim literatury.

Cienie spoza czasu to kolejna antologia tekstów składających hołd mistrzowi. Wydawnictwo Dobre Historie, wchodzące mocnym krokiem na rynek obiecującym magazynem Coś na progu, miało ciekawy pomysł: wydać antologię opowiadań pisarzy działających w różnych podgatunkach fantastyki, ślących literackie ukłony H.P. Lovecraftowi właśnie. Niektóre teksty są nowe, inne straszyły czytelników w zbiorach wydanych już dawno. Wszystkie łączy jedno – uwielbienie dla twórczości swojego wieloletniego idola i opisanych przez niego mrocznych machinacji Starych Istot. Ze względu na swoją urozmaiconą genezę, poziom i styl opowiadań musiał być zróżnicowany. Niekiedy wydawać by się mogło, że zbyt zróżnicowany.

Tom otwiera szkic krytyczny S. T. Joshiego, jednego z najwybitniejszych Lovecraftologów. Mimo ogromnej erudycji autora, tekst wydaje mi się nie do końca potrzebny, bo nie mówi nic odkrywczego na temat naśladownictwa w literaturze, czy to w wykonaniu samego piewcy kosmicznego horroru, czy też jego artystycznych pogrobowców. Przedstawia szablonowy pogląd, że imitacja może być mniej lub bardziej udana, że niektórzy pisarze jedynie kopiowali styl, podczas gdy inni traktowali go jako punkt wyjścia do bardziej suwerennych utworów, i że ich mistrz również miał swoje inspiracje, których echo można znaleźć w mitologii Cthulhu. Nie twierdzę, iż takie zdanie jest niesłuszne czy też źle umotywowane, ale są to fakty zdecydowanie zbyt dobrze znane i oczywiste, by skutecznie pełnić funkcję wciągającego wprowadzenia. I wydaje mi się, że ów wstęp wcale nie powstał na użytek omawianego zbioru, a raczej został wycięty z którejś z licznych publikacji Joshiego na temat swojego idola i wklejony tutaj dla urzetelnienia całości, a być może też trochę dla nabicia objętości (książka ma niecałe 350 stron, a więc niewiele). Podczas gdy nie kwestionuję dogłębnej analizy zawartej w tekście, mam wątpliwości co do zasadności jego obecności w Cieniach spoza czasu. Ale może się czepiam.

Pierwszy tekst literacki to Dziedziniec autorstwa Alana Moore’a, znakomitego scenarzysty komiksowego, a okazjonalnie także powieściopisarza. Idealny na początek, zawiera bowiem ogromną liczbę aluzji do Lovecrafta i jego stworów. Nie zamierzam ich wyszczególniać, ponieważ lista byłaby naprawdę bardzo długa. Fabuła opowiada historię agenta FBI, szukającego sprawcy rytualnych zbrodni. Śledztwo prowadzi go nocnego klubu, gdzie dowiaduje się o dziwnym narkotyku zwanym Aklo, który podobno umożliwia zrozumienie natury wszechrzeczy. Agent odkryje o wiele więcej, niż mógłby marzyć w najśmielszych snach, a raczej koszmarach. Dziedziniec jest tekstem bardzo mrocznym, gęsty nastrój może być trudny do zniesienia dla łagodniejszych czytelników. Czasami Moore chyba trochę przesadza z dosadnością, osiągając efekt wręcz komiczny, na przykład kiedy raczy nas opisem, jak to „zużyte kondomy leżą skąpane w błękitnym blasku księżyca” – spokojnie moglibyśmy się bez tego obejść. Jednak jest to świetne otwarcie Cieni spoza czasu i robi apetyt na więcej. Na lekką ironię zakrawa fakt, że to dzieło literackie autora komiksów samo doczekało się komiksowej adaptacji, aczkolwiek napisanej przez kogoś innego.

Od drugiego opowiadania (a właściwie noweli, bo tekst ma ponad 60 stron i jest najdłuższy w książce) oczekiwałem równie wiele, jeśli nie więcej. Jego autorem jest jeden z moich ulubieńców, F. Paul Wilson, znany w Polsce głównie z rewelacyjnego, niestety nie wydanego w całości, cyklu horrorów zapoczątkowanego powieścią Twierdza. W naszym kraju mieliśmy niewiele szans, by zapoznać się z jego twórczością w postaci krótszych form. Owszem, tu i ówdzie pojawiał się w jakiejś antologii, ale warto byłoby wydać wreszcie jakiś zbiór opowiadań Wilsona. Zwłaszcza, że Pustkowia należą do najlepszych utworów w Cieniach spoza czasu. Narratorką jest Kathy, z którą kontaktuje się Jon, były chłopak ze studiów, twierdzący że potrzebuje jej pomocy w pisaniu książki na temat mitu Diabła z Jersey (temat poruszany przez tego autora niejednokrotnie, podobnie zresztą jak przez samego Lovecrafta). Tak naprawdę jednak mężczyzna jest opętany zupełnie inną obsesją: chce poznać prawdziwe oblicze świata i uważa, że pomoże mu w tych poszukiwaniach tajemnicze zjawisko zwane Sosnowymi Światłami, z którym Diabeł może być powiązany. Wyruszają w południowe pustkowia New Jersey – ta wyprawa zmieni całkowicie ich życie, aczkolwiek niekoniecznie na lepsze. Choć trudno byłoby to opowiadanie nazwać przerażającym, należy przyznać, że Wilson naprawdę kunsztownie buduje nastrój. Zaczyna się jak lekka satyra na prostych ludzi z południa, tło małej miejscowości jest dobrze odmalowane, na czele z wyrazistymi portretami lokalnych mieszkańców, którzy skłaniają główną bohaterkę do ciekawych refleksji na temat swojego pochodzenia i tożsamości, by potem przerodzić się w bardzo mroczną i niejednoznaczną opowieść o naturze rzeczywistości, mogącej okazać się największym koszmarem. W Pustkowiach nie ma słabych momentów, akcja biegnie wartko, nawet scenki obyczajowe nie nużą, szkoda wręcz, że jest to zaledwie nowela, a nie początek powieści.

Kim Newman, którego znamy chyba tylko z serii Anno Dracula, zaserwował nam tekst, treściowo nieco uboższy, ale ciekawszy formalnie. Gruba ryba to smakowity pastisz kryminału noir, zmiksowany z mitologią Cthulhu. Główny bohater, cyniczny detektyw prowadzący śledztwo w sprawie uprowadzenia dziecka, jest w prostej linii literackim potomkiem zarówno Hammetowskiego Sama Spade’a, jak i Chandlerowskiego Philipa Marlowe’a. Zresztą, Newman się do tych inspiracji bez oporów przyznaje, podsuwając w pewnym momencie swemu bohaterowi pod rękę stos groszowych czasopism, na których okładkach, oprócz wyżej wymienionych, widnieją także takie nazwiska, jak na przykład Bloch czy Lovecraft. Oprócz tego, autor proponuje rewizjonistyczne wytłumaczenie incydentu z 1942 roku, zwanego Bitwą o Los Angeles, oficjalnie niewyjaśnionego do dzisiaj.

Następny w kolejce jest niewymagający prezentacji mistrz grozy, Graham Masterton. Uważam, że w krótszych formach pisarz ten często radzi sobie lepiej, niż w pisaniu powieści, jednak nie tym razem. Jego Will okazał się jednym ze słabszych opowiadań w antologii. W żadnym razie nie jest to tekst zły; wręcz przeciwnie, opiera się na bardzo ciekawym pomyśle, łączącym ze światem Wielkich Przedwiecznych samego Szekspira iście faustowską umową (takie alternatywne przedstawienie tła udokumentowanych wydarzeń historycznych stawia Willa obok Grubej ryby). Masterton niestety zbyt pośpiesznie pomknął do puenty, prześlizgując się pobieżnie po obiecujących wątkach, tym samym nie wykorzystując ogromnego potencjału. W rezultacie pierwsza połowa krótkiego opowiadania robi dużo lepsze wrażenie, niż druga. Niemniej jest to ciekawa lektura i paradoksalnie świadczy na korzyść książki: nawet mniej udany tekst jest tutaj dobry.

Trochę większym rozczarowaniem okazał się Edward Lee, wszem i wobec nazywany tuzem grozy ekstremalnej. Rzeczywiście, Pierwiastek zła jest bardzo mocny, ale tylko jako seria ohydnych, wręcz obscenicznych opisów, ociekających posoką i ekskrementami, strachu znajdzie się w nim raczej niewiele. A przecież to właśnie mroczny, sugestywny nastrój jest wizytówką Lovecrafta, nie mnożenie bez wyraźnej potrzeby obrzydliwości. Zdaję sobie sprawę, że założeniem Cieni spoza czasu było zaprezentowanie autorów przepuszczających wizje mistrza przez własną, unikalną wyobraźnię, zamiast go imitować, ale może po prostu sięgnięcie po kogoś takiego, jak Lee nie było najlepszym pomysłem. Mimo wszystko koncepcja umieszczenia nawiązań do Yog-Sothotha na Dzikim Zachodzie jest intrygująca, szkoda tylko, że splatterpunkowa mentalność autora ujmuje jej wyrazistości, zamiast dodawać. Od strony samego warsztatu Edwardowi Lee nie można wiele zarzucić: ma dobre wyczucie dialogu, akcja jest wartka, konstrukcja precyzyjna, choć puenta do zaskakujących nie należy. Pierwiastek zła potwierdza casus Mastertona: to wciąż solidne opowiadanie, ale nie stawiające poprzeczki wyżej.

W labiryncie Cthulhu jest na szczęście ponowną zwyżką formy. Choć jej tytuł jest niewyszukany, Ian Watson, na co dzień autor SF, zaprezentował apokaliptyczną, naprawdę przygnębiającą i okazjonalnie obrzydliwą historię. Posępna opowieść o bezlitosnym ataku istot z innego wymiaru, któremu towarzyszą dziwne zjawiska łamiące prawa fizyki, nie pozostawia złudzeń, kto wygrałby w takiej potyczce. Niedobitki ludzkości kryjące się w rozległym mauzoleum są kolejno likwidowane przez złośliwego potwora, a w trakcie tego smutnego procederu znajdują czas na gorzkie refleksje na temat rezygnacji, samobójstwa i eutanazji. Opisy ich zgonów do subtelnych nie należą, ale w odróżnieniu od makabreski autorstwa Lee, krwawa śmierć nie jest tutaj tanim chwytem mającym na celu szarżowanie na granicy dobrego smaku. Służy ona oddaniu zgrozy i cierpienia nieszczęśników, którzy nie mają pojęcia czy ich kurczowe trzymanie się przy życiu ma jeszcze jakikolwiek sens. Zaś odrażająca puenta ociera się wręcz o tentacle rape, ale i to nie bez fabularnego uzasadnienia. Nieprzyjemny, nastrajający pesymistycznie, a zarazem wyborny utwór.

Mort Castle jest pisarzem w Polsce bezdyskusyjnie za mało spopularyzowanym. Znamy jedynie dwie jego powieści i zbiór opowiadań. Po lekturze Sekretu noszonego w sercu jest jasne, że te braki winne zostać przez polskich wydawców i czytelników nadrobione, bo to jedna z najlepszych opowieści w antologii. Rozbudowana, nastrojowa, choć nie pozbawiona niezłej dawki humoru, mówi o trwających dziesięciolecia i zakończonych sukcesem poszukiwaniach prowadzonych przez człowieka, wierzącego że Pradawni Bogowie mogą obdarzyć go nieśmiertelnością. Jaka była cena tego daru? I kim jest nerwowy młodzieniec uwielbiający godzinami snuć z nim egzystencjalne dysputy? Pomimo poglądu Castle’a na temat naśladownictwa Lovecrafta, zawartego w posłowiu, Sekret noszony w sercu wybija się na tle pozostałych tekstów jako coś naprawdę oryginalnego.

Alan Dean Foster to przede wszystkim etatowy autor powieściowych przeróbek filmowych scenariuszy, ma ich na swoim koncie dziesiątki. Nie jest to zajęcie godne wyjątkowego uznania w pisarskim CV, jednak oprócz tego napisał on wiele suwerennych powieści science fiction i fantasy. Wiedząc, że jest on profesjonalnym rzemieślnikiem, z nadzieją rozpocząłem lekturę Wystąpił błąd krytyczny pod adresem… i nie zawiodłem się – nie jest to dzieło ambitne, ale zapewnia bardzo lekką i przyjemną rozrywkę. Oto zdecydowany na wszystko haker grozi, że jeśli nie otrzyma wysokiego okupu, umieści w Internecie skany całego Necronomiconu, a wtedy zaklęciami z tej księgi każdy człowiek o złych zamiarach będzie mógł się posłużyć do siania zniszczenia na całym świecie. Wydział do walki z przestępczością komputerową rozpoczyna wyścig z czasem, próbując odnaleźć tajemniczego Wilbura i uratować ludzkość. Jak wiele można zdziałać za pomocą jednego pendrive’a? Okazuje się, że bardzo dużo. Fabuła w kreatywny sposób wykorzystuje klasyczne motywy Cthulhu, umieszczając je w świecie nowoczesnych technologii. Jest to jedno z najkrótszych i najbardziej dynamicznych opowiadań w tomie.

Wstyd się przyznać, ale Przyciąganie to mój pierwszy kontakt z Ramseyem Campbellem, uważanym za jednego z mistrzów współczesnego horroru. I nadal nie wiem czy będę starał się lepiej poznać jego twórczość: brnąłem przez wizję nadciągającej zagłady gatunku ludzkiego z mozołem. Bynajmniej nie dlatego, że styl pozostawia dużo do życzenia; wbrew przeciwnie, Campbell sugestywnie kreuje nastrój za pomocą onirycznych opisów, ale jakoś nie do końca poczułem się wciągnięty w treść. Czym jest tajemnicze ciało niebieskie mknące przez kosmiczną pustkę w stronę Ziemi i jaki ma ono związek z koszmarnymi snami nękającymi głównego bohatera? Przyznam, że nie byłem aż tak zainteresowany poznaniem odpowiedzi na te pytania, by czekać na nie w ogromnym napięciu. Zakończenie trochę mnie więc rozczarowało i w dodatku wydało mi się nie całkiem zrozumiałe. Ostatnią stronę przewracałem z uczuciem niedosytu, ale może nie świadczy to źle o poziomie literackim Campbella, a wynika z faktu, że jego pisarstwo nie trafiło w moje upodobania.

Gene Wolfe, z punktu widzenia Polaków przede wszystkim autor fantasy, zabił mi Panem tej Ziemi podobnego klina. Nijak nie umiałem wczuć się w jego opowiadanie o duchożercach, podstępnych kosmicznych pasożytach. Może przez używany przez postaci archaiczny język, może przez nazbyt liczne nawiązania do folkloru. Dość, że z trudem dotarłem do ostatniej strony i nawet wtedy nie byłem pewien czy wiem o co w nim chodziło. Jak w przypadku Campbella, myślę że to ze względu na moje osobiste upodobania czytelnicze, a nie fuszerkę pisarza.

Wybór tekstów zamyka największa osobliwość. Iran political fiction nie jest bowiem dziełem uznanego mistrza fantastyki, a zwycięskim tekstem nadesłanym na konkurs wydawnictwa Dobre Historie przez, póki co, niezbyt dobrze znanego miłośnikom literatury Tomasza Drabarka. Autor, wiedząc że ma sporą konkurencję, postarał się umieścić fabułę nawiązującą do twórczości Lovecrafta w najmniej oczekiwanym miejscu: na scenie politycznej. Pod tym względem zamysł się powiódł: trudno wskazać opowieść hołdującą patronowi kosmicznej grozy rozgrywającą się na Bliskim Wschodzie w przededniu wybuchu kolejnej wojny światowej. Ale cóż z tego, skoro właśnie tło pełni tu główną rolę, a jakiekolwiek wątki fantastyczne są zepchnięte na drugi, a nawet trzeci plan. Miałem wrażenie, że autor napisał po prostu dobre opowiadanie polityczno-sensacyjne, a dowiedziawszy się o konkursie, szybko dopisał trochę aluzji do wspomnianej mitologii. Sprawne warsztatowo, świadczące o dużej wiedzy z dziedziny arabistyki, ale po prostu zawarte w tym wyborze jakby przez pomyłkę.

I tak to wygląda. Dobre Historie zaliczyły udany start w świecie publikacji książkowych, dając czytelnikom 11 co najmniej niezłych, albo wręcz kapitalnych opowieści dla fanów H.P. Lovecrafta. Mimo nierównego poziomu żadnej z nich nie sposób uznać za bezwartościową, bo każda w mniejszym lub większym stopniu broni się sama. A teraz, czytając kolejne numery Coś na progu, będę niecierpliwie czekał na ich następne pełnometrażowe literackie propozycje. Warto kibicować temu młodemu i bardzo obiecującemu wydawnictwu.

Warto również podkreślić, że kilka opowiadań z antologii ukazało się już 20 lat temu w zbiorze Dziedzictwo Lovecrafta nakładem wydawnictwa Rebis. Tamta edycja pozostawiała wiele do życzenia, przede wszystkim jeśli chodzi o poziom przekładu, ale także szatę graficzną, nie ma więc sensu się zastanawiać w którą książkę wielbiciel mistrza kosmicznej grozy powinien się zaopatrzyć.

Tekst został nagrodzony w konkursie na recenzję antologii.

Cienie spoza czasu

Tytuł: Cienie spoza czasu

Autor: antologia

Wydawca: Dobre Historie

Data wydania: 2012-07-05

Format: 400

Cena okładkowa: 36,90 zł

Opis z okładki:

„Cienie spoza czasu” to wyjątkowa i niepowtarzalna antologia. Nie jest to zwykły przedruk z zagranicznej książki. Aby stworzyć „Cienie…” przekopaliśmy kilkadziesiąt anglojęzycznych antologii poświęconych Lovecraftowi i wybraliśmy z nich same, naszym zdaniem najciekawsze i najbardziej porywające historie stworzone przez wielkich, znanych autorów. Rzadko zdarza się, by w jednej książce pojawiły się obok siebie takie nazwiska, jak Alan Moore, Kim Newman, Graham Masterton, Ian Watson i Alan Dean Foster. Różni autorzy podchodzą w niekonwencjonalny sposób do Mitologii Lovecrafta.

Znajdziecie tu klasyczny horror, sensację, elementy SF i kryminału, będzie brutalnie i poetycko, będzie bardzo współcześnie i blisko oryginału. Mówiąc krotko „Cienie spoza czasu” to prawie 400 stron możliwie jak najbardziej nieszablonowego podejścia do twórczości Samotnika z Providance.

Przewiń na górę